Otwórzcie drzwi Vladimirowi
- Nie jestem etatowym komediantem. Myślę, że drzemie we mnie duży potencjał aktorski - mówi SŁAWOMIR HOLLAND, aktor Teatru Polskiego w Bydgoszczy.
Rozmowa ze Sławomirem Hollandem, aktorem Teatru Polskiego, odtwórcą tytułowej roli w spektaklu "Vladimir" [na zdjęciu].
Za chwilę premiera nowej sztuki, która mówi o...
- O wzajemnym osaczaniu się ludzi, o zabieraniu sobie powietrza. Temat jest uniwersalny, bo sztuka zawsze dotyka relacji międzyludzkich.
Bydgoska publiczność kojarzy jednak Pana głównie z rolami komediowym. Dość miał już Pan rozśmieszania?
- Rzeczywiście, przez dwa i pół roku pracy w Bydgoszczy na pięć ról, cztery były komediowe. Na szczęście każdą z nich zagrałem zupełnie inaczej i to jest w pewnym sensie mój sukces. Nie jestem jednak etatowym komediantem. Myślę, że drzemie we mnie duży potencjał aktorski.
Tytułowy Vladimir wynajmuje pokój u studentów i wtedy zaczyna się osaczenie...
- To nie jest tak, że gość się wprowadza i od razu wszystkich rozstawia po kątach. Na początku jest miło, jak w życiu. Wszyscy chcą być kochani, uczynni, chcą się pokazać z najlepszej strony. Potem drobnymi kroczkami dochodzimy do czegoś niedobrego.
Czyli lepiej uważać komu się wynajmuje pokój?
- Zawsze trzeba uważać, ale z drugiej strony w każdą relację wkrada się z czasem element manipulacji. We "Vladimirze" widzimy sytuację ekstremalną. Między czwórką bohaterów tworzy się chora więź, ale mamy do czynienia z metaforą.
Czy główny bohater to zatem psychopata?
- Trochę tak. Nawet nie wie, że postępuje źle, nie ma czasu na autorefleksję. Czuje się jak ojciec, chce najlepiej dla wszystkich. Nie miał jednak prawa wnikać w ich życie tak głęboko. Przydałaby mu się psychoterapia, może leki uspokajające, żeby choć na chwilę się wyciszył i popatrzył na swoje postawy.
Po wyjściu z teatru powiemy - to był zły człowiek?
- Aż się prosi, żeby tego Vladimira obronić. Ludzie przekraczają granicę nie dlatego, że tak chcą. Mózg zalewany jest przez emocje, a w tym stanie popełnia się najdziwniejsze rzeczy. Teraz siedzimy spokojnie w kawiarni i nie zrobimy niczego, czego musielibyśmy się później wstydzić, ale w ogniu emocji...
Czy bardzo emocjonalny bohater "Kolacji dla głupca" jest choć trochę podobny do wampirycznego Vladimira?
- Według mnie, nie.
Ale i jeden i drugi chcą zrobić wszystkim dobrze, tylko, że każdy w innym stylu, w innym charakterze.
- Faktycznie, "Głupiec" też chciał pomóc. Teraz jak o tym rozmawiamy rzeczywiście czuję, że można takie porównanie uczynić, ale ciężar gatunkowy obu sztuk jest kompletnie inny. I środki aktorskie, których ja używam są zupełnie inne.
Obaj bohaterowie są bardzo samotni...
- Są samotni, potrzebują miłości. Jednak w tej historii nie chodzi tylko o Vladimira. Są też inni ludzie. Vladimir nieźle im w życiu miesza.
Więcej wymaga się od Pana w zakresie ruchu scenicznego, czy ruchu emocjonalnego?
- I "Vladimir" i "Kolacja dla głupca" wymagają ode mnie dużej sprawności i wytrzymałości. Wciąż muszę biegać, upadać, skakać i nie tylko.
A która z ról zagranych w bydgoskim teatrze najwięcej dla Pana znaczy?
- Przy realizacji "Kolacji" najwięcej się nauczyłem. Ktoś powie - komedia, taki wygłup. Zagrać Francois Pignona, to zadanie bardziej skomplikowane niż wykreować postać z wielkiego, postawionego na głowie przedstawienia, w którym wszystkie emocje są w stanie się zmieścić. W komedii trzeba znaleźć osobny język dla postaci. Z jednej strony przerysowany, a z drugiej przecież ciągle prawdziwy. Drugą rolą, a w zasadzie pierwszą graną na tej scenie przeze mnie był Pan Jourdain w "Mieszczaninie szlachcicem" Moliera.
A Vladimir?
- To postać dość trudna do zagrania. Kto wie, może za kilka miesięcy powiem pani, że to jedno z moich bogatszych aktorskich doświadczeń.