Artykuły

Zrób sobie teatr

Codziennie przed wyjściem na spektakl mam większą tremę niż aktor przed wyjściem na scenę. W odróżnieniu od wykonawców nigdy bowiem nie wiem, co mnie czeka. Wszystko jest możliwe, bo tegoroczny program największego na świecie festiwalu teatralnego został całkowicie zdominowany przez spektakle interaktywne, współtworzone przez widzów - Z Edynburga pisze Roman Pawłowski w Gazecie Wyborczej.

Trzydzieści lat temu w swojej książce "Trzecia fala" futurolog Alvin Toffler użył terminu "procumers" na określenie przyszłych konsumentów kultury, którzy wraz z rozwojem technologii cyfrowych staną się jej producentami. Na naszych oczach to proroctwo spełnia się w kolejnych dziedzinach. Po sztukach wizualnych, muzyce i filmie przyszedł czas na teatr.

Skutki przewidywanych przez Tofflera zmian czuję na własnej skórze teatralnego widza. Codziennie przed wyjściem na spektakl mam większą tremę niż aktor przed wyjściem na scenę. W odróżnieniu od wykonawców nigdy bowiem nie wiem, co mnie czeka - czy będę musiał wędrować w ciemnościach, zwierzać się publicznie ze swego życia, czy każą mi trzymać dekoracje, wcielać się w postacie ze sztuki, a może tańczyć z nieznajomymi? Wszystko jest możliwe, bo tegoroczny program największego na świecie festiwalu teatralnego został całkowicie zdominowany przez spektakle interaktywne, współtworzone przez widzów.

Do rzadkości należą momenty, kiedy siedzimy bezpiecznie na swoich miejscach. Co chwila musimy wstawać, podawać aktorom rekwizyty, odpowiadać na pytania. W spektaklu "Tonight Sandy Grierson Will Lecture, Dance and Box" ("Dziś wieczór Sandy Grierson będzie wykładał, tańczył i boksował") jeden z widzów odgrywa rolę sparingpartnera i walczy na pięści z aktorem. Grupa Curious zaprasza widzów, aby tańczyli ze sobą. Trudność polega na tym, że trzeba tańczyć, trzymając między głowami jabłko, co udaje się tylko niektórym.

Chwile grozy przeżywamy podczas monodramu Tima Croucha "I, Malvolio" opartego na "Wieczorze Trzech Króli". W pewnym momencie dwójka widzów ma pomóc tytułowemu bohaterowi popełnić samobójstwo. Jedna osoba trzyma stryczek, druga na znak ma odsunąć krzesło, na którym stoi aktor. Obie są tak zaangażowane w swoje role, że tylko przytomność umysłu wykonawcy ratuje mu życie. W ostatniej chwili aktor wyciąga głowę z pętli i odsyła nieco zawiedzionych widzów na miejsce.

Kiedy przed kolejnym spektaklem aktorzy każą nam zdjąć kurtki oraz buty i wdziać srebrzyste płaszcze, Ewa Ayton z warszawskiego British Council buntuje się: - Kiedy w końcu pójdziemy do normalnego teatru, gdzie można w spokoju obejrzeć przedstawienie?

Autoteatr z kartki

Udział widzów w spektaklach teatralnych nie ogranicza się do roli pomocników. Hannah Jane Walker i Chris Thorpe, autorzy przedstawienia "The Oh F... Moment" ("Moment O, k..."), który poświęcony jest życiowym pomyłkom i katastrofom, wykorzystują jako materiał osobiste zwierzenia widzów. Spektakl jest skrzyżowaniem sesji terapeutycznej z korporacyjnym szkoleniem. Razem z dwójką aktorów siadamy przy stole konferencyjnym, na którym rozłożone są kartki papieru i ołówki. Każdy ma napisać o swoim momencie "O, k...", kiedy wysłał kompromitującego maila do niewłaściwej osoby albo uruchomił blender, do którego ktoś inny właśnie włożył rękę. Następnie wylosowane osoby odczytują swoje wyznania: ktoś zaspał na samolot i nie zdążył na pierwsze święta z nową dziewczyną, ktoś inny stracił wszystkie pieniądze pierwszego dnia miesiąca miodowego w Paryżu, a jeszcze inny otworzył w niewłaściwym momencie drzwi do sypialni rodziców. Z niedowierzaniem słucham tych często bardzo intymnych historii. Na kilkunastu widzów tylko jeden pozostawił swoją kartkę pustą!

Jeszcze dalej w wykorzystaniu publiczności idzie Ant Hampton. Reżyser i autor performanceąów tworzy od lat autoteatr, w którym występują sami widzowie. Wyposażeni w iPody z nagranymi tekstami grają role bez wcześniejszego przygotowania. Wystarczy, że powtórzą to, co słyszą w słuchawkach. Jego nowa praca zatytułowana "OK OK" to pierwszy autoteatr analogowy, w którym widzowie odczytują tekst z przygotowanych wcześniej egzemplarzy.

Wrażenie jest niezwykłe. W pustym pokoju na tyłach kawiarni siedzimy we czwórkę i czytamy podkreślone kwestie. Sztuka przypomina absurdalne dramaty Ionesco mówiące o zniewoleniu przez język. Zostajemy złapani w pułapkę dialogu, którego tematem jest sam dialog. W pewnym momencie jedno z nas przemawia w imieniu autora sztuki, który próbuje przeprosić za to, co napisał. Nie dajemy mu jednak dojść do głosu i kierowani didaskaliami rwiemy na strzępy kartkę z jego monologiem.

Brawa, które na koniec bijemy sami sobie, brzmią równie absurdalnie jak tekst, który przed chwilą przeczytaliśmy.

Teatr producentów

Nurt teatru partycypacji wiąże się ze zmianą sposobu uczestniczenia w kulturze. Internet, gry komputerowe i nowe technologie wykształciły w ciągu ostatnich lat nową, aktywną publiczność, która chce mieć wpływ na to, co ogląda i czego słucha. To już nie konsumenci, ale producenci kultury, którzy zamieszczają na YouTubie własne filmy, montaże fotografii, grafiki i zdjęcia. Bierne siedzenie w fotelu już im nie wystarcza.

W idei otwarcia na widza i włączenia go do procesu twórczego zderzają się dwie filozofie: z jednej strony demokratyzacja kultury, którą dzisiaj może tworzyć każdy, z drugiej - neoliberalna filozofia rynku, według której kultura ma zaspokajać potrzeby odbiorców, musi więc być otwarta na ich interwencje. Powstają już pierwsze spektakle, w których można za pomocą elektronicznego głosowania wybrać zakończenie, kwestią czasu wydaje się powołanie grup focusowych, które będą poprawiać "Hamleta", tak aby spełniał oczekiwania jak najszerszej grupy konsumentów.

Z tej perspektywy najciekawsze są spektakle, które pokazują relację pomiędzy widzem i wykonawcą w sposób wywrotowy. Należy do nich "Hannah Ringham's Free Show (Bring Money)", czyli "Bezpłatne show Hanny Ringham (przynieś pieniądze)". Aktorkę i widzów łączy tylko jedno: kasa. Przez godzinę Ringham stara się wydobyć do widzów pieniądze (bilety są darmowe), na przemian sypie dowcipami i próbuje brać ich na litość. Kiedy wszystkie sposoby zawodzą, staje naprzeciwko nas i pyta: "Ile jestem według was warta? Czego ode mnie chcecie? Seksu, przemocy, miłości? Co mam dla was zrobić?". "Jesteś bezcenna?" - mówi ktoś z widowni. "A ile to jest?" - pyta przewrotnie Ringham.

Na moim spektaklu aktorce udało się zebrać 100 funtów (prawie 500 zł). Ludzie świetnie się bawili, ale w głowie tłukło się pytanie o wymiar tej zabawy. Ile jesteśmy skłonni zapłacić, aby zobaczyć cudzy ból?

Do pytania o odpowiedzialność widza prowokował także performance Tani El Khouri, libańskiej tancerki, zatytułowany "Może jeśli mnie wychoreografujesz, poczujesz się lepiej". To spektakl dla jednego widza, którym może być tylko mężczyzna; performerka zastrzegła to w programie. Przez dyktafon może on wydawać polecenia tancerce, która tańczy w bezprzewodowych słuchawkach na ulicy. Sam ukryty jest bezpiecznie na pierwszym piętrze budynku, skąd obserwuje ją przez okno.

Stoję w oknie i słuchając nagranych komunikatów, kieruję ruchami tancerki jak w elektronicznej grze. Zatrzymuję ją, zawracam, każę iść szybko, jakby spieszyła się na spotkanie, to znowu wolno, sennie, w rozmarzeniu. Panuję nad nią całkowicie. Na mój znak wybucha płaczem, w przerwie pozwalam jej zapalić papierosa.

To nie jest zwykła gra, ale polityczne przedstawienie o dominacji i kontroli mężczyzn nad kobietami w społeczeństwach arabskich. Na początku wybieram tożsamość i wygląd performerki. Mam do wyboru palestyńską bojowniczkę w arafatce albo królową Jordanii w sukience od Diora. Stawiam na bojowniczkę, tancerka nakłada czarno-białą chustę i mgnieniu oka dookoła niej robi się pusto.

Teraz rozumiem, dlaczego tak wiele kobiet decyduje się na udział w atakach samobójczych. Dla wielu jest to jedyny sposób, aby pokazać, ile są warte w świecie zdominowanym przez mężczyzn.

Masa krytyczna

Publiczność to nie tylko indywidualni konsumenci, którzy dokonują wyborów, lecz także także masa, którą można łatwo manipulować. Jak łatwo, pokazuje spektakl "Audience" ("Publiczność") belgijskiej kompanii Ontroerend Goed z Gent. Jest to bardziej eksperyment socjologiczny niż teatralne przedstawienie. Publiczność zostaje tu wystawiona na szereg prowokacji i prób, których celem jest zbadanie, jak daleko można przesunąć normy w grupie ludzi. Performerzy najpierw bawią się z nami, pokazują nasze twarze na wielkim ekranie, tłumaczą, jak mamy zachować się w teatrze, uczą bić brawo. Zabawa zmienia się w koszmar, kiedy jeden z aktorów zaczyna znęcać się psychicznie nad kobietą z pierwszego rzędu. Obraża ją, drażni, prowokuje, wreszcie każe dziewczynie rozsunąć nogi i zachęca innych widzów, aby ją do tego namawiali.

Początkowo bierzemy to za żart, ale pobladła twarz dziewczyny świadczy o tym, że wszystko dzieje się naprawdę. Nikt jednak nie interweniuje, nikt nie bierze dziewczyny w obronę, czekamy, co się stanie dalej, jakby to był film. Dopiero po długich pięciu minutach, kiedy dziewczyna jest już na granicy płaczu, ktoś z tylnych rzędów krzyczy: "Stop it!" ("Przestań!") i aktor przeprasza swoją ofiarę.

Słyszałem, że pewnego wieczoru jakiś mężczyzna wbiegł na scenę i zablokował akcję, nie pozwalając aktorom zagrać spektaklu do końca. Wciąż jest więc nadzieja, że w konsumentach tlą się jeszcze resztki buntu i niezgody na rzeczywistość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji