Artykuły

I tak jakoś dwukrotnie przeszedłem przez to miasto...

- Już ponad pół wieku gram role ludzi miłych i mądrych, sympatycznych i okrutnych. I na tym polega magia aktorstwa, dziś jesteś królem, czy kardynałem, jutro chłopem. To profesja, nad którą w sposób żmudny, systematyczny trzeba pracować, trzeba się rozwijać i dopiero wtedy pojawia się satysfakcja obcowania z widzem. To ciągły egzamin - mówi IGNACY GOGOLEWSKI.

Podczas Dni Teatru Śląskiego 80. urodziny świętował Ignacy Gogolewski, dyrektor tej sceny w latach 1971-1974. Zespół warszawskiego Teatru Scena Prezentacje pokazał w Katowicach sztukę "Diabeł w purpurze" A. Raulta, z Jubilatem w roli kardynała Mazarina.

Katowice na początku lat siedemdziesiątych...

- To był w tym czasie inny świat. Jakże różny od Mazowsza czy północnej części Polski. Wystarczyło przejść obecną ulicą Staromiejską: ta ilość barków, restauracja Tatiana i wszystko inne. To szokowało. Z bardzo różnych powodów. Bez pomocy takich osób jak Wilhelm Szewczyk czy Tadeusz Kijonka odnaleźć się tutaj byłoby mi trudno. Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę, bo akurat zbliżały się obchody pięćdziesięciolecia istnienia Teatru Śląskiego. Myślę o polskiej historii tej sceny - czyli od 1922 roku. W 1972 r. miało być tutaj bardzo uroczyście. I było. Wcześniej, w 1968 roku, w Teatrze Dramatycznym brałem udział w interesującym przedsięwzięciu - wspaniały reżyser Ludwik Rene przygotował tam "Kroniki królewskie". Scenariusz składał się z niedokończonych utworów Wyspiańskiego. To był znaczący, dobrze przyjęty spektakl. W porozumieniu i za zgodą inscenizatora przygotowałem ten spektakl w Katowicach. Skorzystałem z możliwości odkupienia dekoracji i kostiumów autorstwa Jana Kosińskiego, bo wszystko to było ogromnie kosztowne. Teatr warszawski było na to stać a Śląski niestety nie. Przedstawienie przygotowaliśmy w kilkanaście tygodni. Zostało zresztą zarejestrowane przez telewizję. Dobrze byłoby może je przypomnieć. W Katowicach dosyć często realizowałem spektakle Teatru Telewizji, nie tylko z udziałem aktorów katowickich, ale i warszawskich. Bardzo okrzepłem pracując tutaj, a praca była ciężka. Przyjechali tu za mną młodzi aktorzy zaraz po szkole. Grali od razu główne role.

Wspominał mi o tym Marek Kondrat, który w ubiegłym roku także miał swój benefis w Katowicach. Mówił, że stworzono im tu ogromne możliwości.

- Marek od razu zaistniał w "Kronikach". Jego koledzy grali na małej scenie przy ulicy Staromiejskiej. Wzięliśmy na warsztat "Hyde Park" Adama Kreczmara. No i zaszaleli - chcąc zareklamować sztukę wyszli na ulicę. Zaczęli bębnić w miski, talerze, tarki itd., itd., z czego musiałem się potem tłumaczyć administracji miasta.

Dlatego, że...

- No jakżesz, proszę pani! Przejście przez miasto młodych ludzi, do których od razu przyłączyli się inni młodzi ludzie, bez pozwolenia organów - to było daleko idącym wykroczeniem. Zrobili to spontanicznie. Chcieli zwrócić na siebie uwagę, zareklamować sztukę i autora swojego pokolenia. Świetną zresztą, miała powodzenie. Ciekawe to były czasy, ciekawe...

Trzy lata pana dyrekcji tutaj to dużo i mało. Nie zgubiły się, są dla Katowic znaczące. Dla pana również. Co zdecydowało o tym, że objął pan dyrekcję Śląskiego?

- Katowice zwróciły się do mnie z taką propozycją. Zainteresowało mnie to. Byłem wtedy w Teatrze Dramatycznym, kierował nim Jan Bratkowski, u którego zadebiutowałem jako reżyser "Śniegiem" Przyby szewski ego. Gustaw Holoubek też tu był. Przypomnę, że katowicką sceną kierował siedem miesięcy i w czasie podróży z Zakopanego do Katowic, z radia dowiedział się, że przestał być dyrektorem. Tak było naprawdę, choć może dla niektórych to zaskakujące. Rozmawiałem z nim: - Słuchaj Gustaw, proponują mi, żebym objął Śląski. Odpowiedział: - Poszerzysz swoje zainteresowania. Będziesz mógł reżyserować. Musisz tylko postawić jeden warunek - kierownikiem literackim musi być Wilhelm Szewczyk. On jest osadzony na Śląsku jak komin. Różne rzeczy mogą się zmieniać, a Szewczyk pozostanie. I ja z tym błogosławieństwem Gucia Holoubka tu przyjechałem. I postawiłem ten warunek. Nie przyjęli go jednak.

Nie?

- Nie, były pertraktacje. Spotkania za dwa tygodnie i znów za dwa tygodnie, no i w końcu usłyszałem: - No dobrze. I zaczął się mój mariaż z Katowicami.

To była persona, która mogła stanowić zaplecze dla osoby z zewnątrz.

- Proszę pani, ja bez niego byłbym jak ślepy kociak, którego łatwo byłoby wyeliminować z tej gry. Dyrektor Teatru Śląskiego to jest znacząca pozycja na mapie teatralnej Polski. Były tu też jakieś takie nie nazwane zależności, w których ja się nie orientowałem. Mniejsze i większe. Kiedyś przyszedł do mnie maszynista i się rozpłakał: - Panie dyrektorze, ja naprawdę bardzo uczciwie pracuję tylko proszę wziąć pod uwagę, że ja jestem z Sosnowca. Oczywiście problem natychmiast wyjaśnił mi Szewczyk. Proszę pani, to było dla mnie epokowe odkrycie. Ja oceniałem pracę tego człowieka jako pracownika technicznego - to bardzo ważna funkcja w teatrze. W pewnym momencie nastąpił jakiś atak na niego: to nie tak, tamto nie tak. I w końcu złożył mi tę wizytę.

Oczywiście problem był panu obcy.

- Rozumiałem, że istnieją różne podziały, ale nie sądziłem, że aż takie. A chodziło o byt tego człowieka i jego rodziny. Po przeszło trzydziestu latach to opowiadam, bo tak głęboko zapadło mi to w pamięć i powiedziałbym w serce. Wspaniały pracownik techniczny, chłop a przychodzi i beczy mi. Ja nie miałem predyspozycji dyrektorskich, to jest zupełnie odrębny zawód. Miałem dwudziestoletnie doświadczenie jako aktor. W momencie gdy zostałem dyrektorem i kierownikiem artystycznym przyjąłem, że to mnie upoważnia do reżyserowania. Ponieważ jednak trzeba się było zajmować tysiącami spraw ekonomicznych i organizacyjnych, więc po dwóch latach poprosiłem dyrektora Szyksznię, żeby to on kierował teatrem, a ja pozostałem już tylko przy kierownictwie artystycznym. Podróżowaliśmy wtedy dużo po Czechosłowacji: Praga, Brno, Bratysława. A "Pierwszy dzień wolności" w Doniecku absolutnie nie został zrozumiany. Co to znaczy, że polscy wojacy wyszli z obozu? I nic im się nie stało? Wiadomo co w owym czasie robiło się z takimi, którzy dali się wziąć do niewoli. Natomiast "Wesele" wszędzie było przyjmowane ze zrozumieniem. Klasyka czyli "Świętoszek" Moliera także. Znakomita Bogumiła Murzyńska grała Elmirę, ja Tartuffa, a świetny, nieżyjący już niestety, Tadeusz Szaniecki Ogona. W tym czasie wystawiłem 27 premier.

W ciągu trzech sezonów?

- Czy pani sobie wyobraża, że dzisiaj byłoby to możliwe? Wie pani, teraz, tutaj... przechodziłem smugę cienia. W pewnym momencie, idąc ulicą, poczułem zmęczenie. Dlaczego? W pamięci sięgnąłem do metryki. Ano tak, no może i masz prawo...Proszę sobie wyobrazić, że tę osiemdziesiątkę zacząłem sobie uświadamiać właśnie w Katowicach. Zbieg okoliczności? Co to jest? Jakieś fluidy? Jakieś zrządzenia losu tym kierują? Niby przypadek, ale jednak bardzo znaczący. I tak jakoś dwukrotnie przeszedłem przez to miasto.

Wyjechałem z Katowic jako okrzepły, dojrzały mężczyzna. Dwukrotnie jeszcze podjąłem się kierowania teatrem, ale po 12 latach, na przełomie 1989/1990 w momencie przesilenia, zaczęto rozglądać się za młodymi. Ja dochodziłem do sześćdziesiątki. No i... rozleciał się Teatr Rozmaitości, który później zrekonstruował Jarzyna i twardo okrzepł w pejzażu warszawskim i europejskim. Często przyjeżdżałem do Katowic: a to promocja książki, a to jakaś premiera. Mam tu wielu przyjaciół i wracam z podniesionym czołem. Rola dyrektora to skomplikowane zadanie. Czasem było wiele goryczy, ale nie sądzę żebym w sposób złośliwy, celowy wyrządził komukolwiek krzywdę. Owszem, bywały trudne decyzje wynikające z konieczności kierowania teatrem. Dziwiono się dlaczego Rachelę gra Ewa Dałkowska a nie dojrzała aktorka związana z tym teatrem od dwudziestu lat. Jakoś to pogodziliśmy. Obie zagrały Rachelę. I dziesiątki innych takich przypadków. Wiadomo, że mogłem współgrać Tartuffa, z którymś z aktorów z zespołu, ale obsadziłem świeżo upieczonego absolwenta Macieja Szarego. On grał popołudniówki, a ja wieczorne przedstawienia. To był inny czas teatru. W rozkwicie był wówczas teatr telewizji. Teraz jeżeli raz w roku ktoś mnie tam zaprosi, to czuję się wielce usatysfakcjonowany. Kiedy niedawno na Zamku Królewskim przyznawano nominacje do tytułu "Kuźnia Mistrzów Mowy Polskiej 2011" Teatrowi Polskiego Radia i Teatrowi Telewizji, to życzyłem im, żeby rozszerzali swoje możliwości.

Wszystkie te doświadczenia doskonale współgrają z moją obecnością w tym zawodzie. Nie mam w sobie żadnych smutków, że czegoś nie realizowałem. Aktualnie gram w trzech sztukach. W Teatrze Polonia w nieśmiertelnych "Grubych rybach" Bałuckiego w reżyserii Krystyny Jandy oraz w spektaklu "32 omdlenia" Czechowa w reżyserii Andrzeja Domalika. A tytułowego "Diabła w purpurze" gram u dyrektora Romualda Szejda, który ściągnął tę sztukę z Paryża. Doświadczenia poprzednie i moja obecna kondycja wskazują, że podążam w dobrym kierunku. Jak długo tak będę podążał, to już opatrzność zapisała.

W tej profesji, poza talentem niezwykle ważne jest również szczęście i sprzyjające okoliczności. Bardini obsadził pana w "Dziadach" jako Gustawa-Konrada. Dodajmy, że był to pierwszy powojenny Gustaw-Konrad. Taki, którego wciąż się wspomina także dlatego, że całe pokolenia poznawały pana "odsłuchując" płytę, nagraną zresztą dziesięć lat po premierze.

- To przedstawienie miało swoją wagę. To "Dziady" historyczne, które nie bez przeszkód zaistniały na scenie. Upominano się o nie od 1948 roku. Ale dopiero w setną rocznicę śmierci A. Mickiewicza, w 1955 r. trudno już było je pominąć. I zaistniały. Z "Salonem warszawskim", "Balem u Senatora", z "Improwizacją" - wprawdzie okrojoną, ale to pewnie ze względu na moje ograniczone możliwości. Improwizacja trwa zwykle dwadzieścia dwie minuty - to zależy od interpretacji - a tutaj było gdzieś około osiemnastu.

Zacząłem, powiedziałbym, z wysokiego diapazonu, a potem jakoś się potoczyło. Ale miałem też szczęście, tak jak pani mówi. Trzeba mieć trochę szczęścia. Spotykałem wybitnych ludzi teatru, reżyserów, aktorów, scenografów, którzy mnie akceptowali, z którymi współpracowałem. No i jeszcze bardzo ważny warunek - zdrowie. Te trzy czynniki: zdrowie, szczęście i predyspozycje warunkują to, czy można uprawiać ten zawód, czy nie. Już ponad pół wieku gram role ludzi miłych i mądrych, sympatycznych i okrutnych. I na tym polega magia aktorstwa, dziś jesteś królem, czy kardynałem, jutro chłopem. A teraz ktoś przejdzie jako modelka i od razu mówi się, że zamierza zostać aktorką. Daj jej Boże, wiele pań na świecie tak do tego zawodu wkroczyło. Ale to profesja, nad którą w sposób żmudny, systematyczny trzeba pracować, trzeba się rozwijać i dopiero wtedy pojawia się satysfakcja obcowania z widzem. To ciągły egzamin. Dotykając osiemdziesiątki stanąłem przed publicznością w Warszawie, w Katowicach i zdawałem go po raz kolejny. Czuję, gdy widz mnie słucha. Wiem kiedy przedstawienie trafia do publiczności, po sposobie reagowania: czasem jest to wymowna cisza zasłuchania, czasem uśmiech, czasem głośny śmiech. Tak jak na "32 omdleniach" - śmiech w czasie oświadczyn jest tak zaraźliwy, że czasami udziela się aktorom i bawią się z publicznością. Inaczej jest w scenach z "Diabła w purpurze". Gdy mówię: - Zwykły śmiertelnik pogrążony w długach idzie do więzienia, ale państwo? O, państwo to zupełnie inna sprawa. Państwa nie można aresztować, więc pożycza się dalej podwyższając długi. Tak mówią wszystkie państwa świata - czuję zasłuchanie. Literatura teatralna musi być podstawą. Można ją troszeczkę korygować, bo aktor powinien móc interweniować w tekst. To, co jest napisane i to, co jest mówione - to są dwie różne rzeczy. Nie zawsze autorzy dramatyczni chcą w to uwierzyć. Całe szczęście, że obcujemy z klasyką a klasyk już się nie może na nas pogniewać.

Obcuje pan także z dramaturgią współczesną.

- Jeżeli w przedstawieniu "Jesteś mój" Henryka Bardijewskiego, reżyserii Andrzeja Łapickiego, sztuce o zachodzących obecnie zmianach, o współczesnych zagrożeniach, jakichś tam... jak się nazywa kupienie samochodu w zastawie?

leasing...

- ... tak, leasing. Jeżeli coś tam chcieliśmy zmienić, to obecny na próbie autor zgadzał się. Leasing, proszę pani, marketing - słownictwo szalenie się zmieniło. Czasem uśmiecham się do różnych powiedzonek młodzieżowych: - Sie ma, nara, pozdro. Na ogół staram się mówić okrągłymi zdaniami. Językiem, którego nauczyłem się w szkole średniej u profesora Zbigniewa Minakowskiego. Raz w miesiącu woził nas do Warszawy, do teatru. Kto wie, może to właśnie zadecydowało. Coś przecież spowodowało, że w pewnym momencie, przyszedłem pod Teatr Polski a obok zobaczyłem tabliczkę "szkoła". Ach to jest szkoła, która tego uczy?! Jeszcze przed egzaminem praktycznym, na którym trzeba było powiedzieć wiersz i fragment prozy - był egzamin kwalifikacyjny, gdzie nie potrafiłem wytłumaczyć jaka jest różnica między scenografem a reżyserem (śmiech). Moja wiedza o teatrze nie była zbyt głęboka.

Jest pan uważany za mistrza sztuki słowa.

- Paru aktorów otrzymało zaszczytny tytuł Mistrza Mowy Polskiej. Jestem w tym gronie i w tak zwanej kapitule. Mogę więc sugerować komu należy go przyznać. To bardzo zaszczytny tytuł. Przyznam, że szalenie zobowiązujący, bo kiedy przystępuję do jakiejś rozmowy w radio czy w telewizji, to zaczynam się kontrolować, bo nasza mowa codzienna jest trochę rwana. Z drugiej strony, chciałbym przecież być sobą a nie egzemplarzem poprawnie układanych zdań. Wyrazistość mam od zarania, jeżeli chodzi o wszystkie sylaby i litery alfabetu. To tak jakoś opatrzność mi podarowała. I charakterystyczny głos. Czasem nie jestem identyfikowany, ale jak się odezwę to i owszem. Spotkała mnie w Katowicach miła rzecz. Najpierw pani w sklepie powiedziała: - Pan jest naszą młodością. A następnego dnia, gdy wracałem z gazetami do hotelu, ktoś powiedział mi dzień dobry. Zatrzymałem się, ten ktoś, mężczyzna, również się zatrzymał, i mówi: - Ja pana poznałem. Często chodziłem do teatru, kiedy pan tutaj był. Cieszę się, że widzę pana w dobrym zdrowiu, życzę wszystkiego najlepszego. To niebywały podarunek. Ktoś zupełnie spoza branży, widz. Po takim czasie...

Chciałabym nawiązać do zapisu pana wspomnień w książce "Wszyscy jesteśmy aktorami".

- To było dla mnie ważne o tyle, że pisałem je spontanicznie, z sześćdziesiątką na karku. Znalazłem się w takim momencie, w którym nie wiadomo, co zrobić z delikwentem. Do "Życia Warszawy" pisałem felietony "Za kulisami", więc i w moich wspomnieniach przyjąłem formę felietonową. Miałem już jakiś tam dorobek za sobą, często jeździłem za granicę, oglądałem teatry. Szczególnie zapadł mi w pamięci mój sześciotygodniowy pobyt w Londynie na stypendium przed wielu, wielu laty. Spotkałem tam ludzi, który byli związani z Katowicami: Leopolda Kielanowskiego - aktora, inscenizatora, kierownika artystycznego tutejszego teatru i Zygmunta Nowakowskiego - aktora, dramatopisarza. Wtedy jeszcze nie śniło mi się, że znajdę się kiedyś w tym teatrze. Wiedzieli o mnie, że jestem "po Dziadach". Ufundowali mi kurs języka angielskiego. Pytali mnie nawet o drobiazgi. O marynarkę, o to z jakiego materiału była uszyta - podobał im się. Przyglądali się tej Polsce we mnie i na mnie. Kielanowski wziął mnie do samochodu i pokazał oświetlony Londyn. Potem zaprosił na kolację, na którą przecież mnie nie było stać. Opowiadał o czasach, które spędził tutaj, o tym jak tu jest, jaki to region. Powiedział wtedy: - Niech pan zapamięta, pejzaż jest szary, ulice pełne kurzu, praca górnika ciężka i odbywa się w czerni. Przecież nie wiedzieliśmy wtedy, że będę w Katowicach. Pamiętając te słowa starałem się potem, żeby na scenie było kolorowo.

Katowice jakoś, gdzieś wcześniej zapowiadały się w pańskim życiu...

- Tak, spotkałem ludzi, którzy mi je przybliżyli, także wcześniej wspomniany Gucio Holoubek. Z tym bagażem, z tą wiedzą tu przyjechałem. U progu mojej działalności bardzo pomocne były spotkania z red. Celestynem Kwietniem, z którym w cyklicznych audycjach radiowych, rozmawialiśmy o teatrze i o Śląsku. Zwróciłem się do słynnego scenografa Wiesława Langego: - Robimy "Ruy Blasa" Hugo. Tylko ja bym chciał, żeby na to chodzili. Jak dał dekorację, a wtedy już wiedziałem na czym polega reżyseria i scenografia (śmiech), odsłoniła się kurtyna - brawa nie milkły, owacja dwu, trzy minutowa. Czy pani wie, co czuje w takim momencie dyrektor, który daje pierwszą premierę i na dodatek ją reżyseruje? Pierwszy oddech ulgi. Na scenę wchodzi Andrzej Mrożewski - chłopak jak z portretu, warunki Gerarda Philipe'a... Mówię o tym z takim entuzjazmem i radością, bo jeszcze dzisiaj to przeżywam. Spotkałem tu wielu wspaniałych, utalentowanych kolegów: Buczacki, Bugdoł, nie mówiąc o Napoleonie śląskiego humoru - Ryszardzie Zaorskim, o wielkim, wspaniałym Bolesławie Mierzejewskim, który co roku obchodził jubileusz, a kiedy przepraszałem, że w kopercie wręczam skromną nagrodę, to zwracał się do mnie: - Dyrektorze, to co? Pan mi daje na pestki? To miasto go kochało. Kiedy generał Ziętek, podczas jubileuszu zasiadał w loży, Mierzejewski podszedł do rampy i meldował: - Obywatelu generale, porucznik legionów we Lwowie melduje się na rozkaz. Po czym zwrócił się do biskupa Bednorza: - A jego eminencję witam w mojej świątyni. A ja szedłem do gabinetu się pakować, bo w tamtym czasie raczej zwalniali dyrektorów za takie rzeczy. Sam się dziwię jak ja to wszystko przeszedłem i mogę o tym z taką radością i satysfakcją opowiadać. Chciałbym, żeby to było czytane i żebyśmy wyciągnęli wspólnie wnioski: ci którzy to mówią, ci którzy to piszą i ci którzy to czytają. Mówię o przeszłości i to ważne. W tym miejscu zacytuję Norwida: - Przeszłość jest to dziś, tylko cokolwiek dalej. Proszę się z tą przeszłością łagodnie obchodzić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji