Artykuły

Lustro na śmietniku

Jest to w gruncie rzeczy bardzo prościutka historia, tyle że pokrętnie opowiedziana.

Starzejąca się gwiazda, w jakiś wigilijny wieczór wspomina "niegdysiejsze śniegi". W tej retrospektywie życia prawda plącze się ze zmyśleniem, fakty z życia - z rolami scenicznymi; pragnienia własne w zderzeniu z fragmentami scenicznych monologów nakładają się wzajemnie na siebie i zaciera się granica miedzy fikcją a rzeczywistością, między przeżytym a wyobrażonym.

Jest to w gruncie rzeczy bardzo prościutka historia o przemijaniu biologicznym, o iluzoryczności sukcesów, o strachu przed samotnością. Byłaby przejmująca, gdyby nie natręctwo symboli, gdyby nie naiwna fizjologia i gdyby nie stereotypowe i - excusez le mot - w odniesieniu do tak nowoczesnego człowieka teatru, jakim jest Helmut Kajzar - staroświeckie sposoby rozbijania mitu jednej prawdy.

Jest to w gruncie rzeczy bardzo prościutka historia, introspekcyjny monodram, przypominający "Całe życie Sabiny" Boguszewskiej, w którym podtytuły znaczą zmiany sukien i pod każdą nową suknią, jak pod nową maską, kryje się realne wspomnienie. Tam - realnie zaistniałe, tu - wymieszane niedbale ze sceniczną fikcją. Zabieg formalny więc ani nowy, ani szokujący, na pewno jednak dający na scenie możliwość "ogrania" kostiumu, w monodramie kostiumem natychmiast tworzący nową sytuację, ba, z kostiumu tworzący partnera.

Dlaczego zatem z tej w gruncie rzeczy bardzo prościutkiej historii - "Gwiazdy" Helmuta Kajzara, wystawionej na rzeszowskiej scenie przez Bogusława Kierca powstało przedstawienie nieproste, które ogląda się z mieszanymi uczuciami?

Czy dlatego, że Kierc rozpisał monodram na pięć monologów aktorskich, rozbudował go muzycznie, rozciągnął w czasie?

Czy może dlatego, że ten rozwichrzony scenariusz (ktoś napisał kiedyś, że wszystkie sztuki Kajzara - to właśnie rozwichrzone scenariusze) obudował przy pomocy Ireny Perkowskiej scenografia pęczniejąca od bajkowego niemal nagromadzenia szczegółu i szczegółów ogrywał z pasją godną neofity? Czy też dlatego, że zbyt naiwne symbole zacierał: szukał w sztuce głębi, któregoś tam dna i w ten sposób mimowiednie obnażał jej płycizny filozoficzne, tworząc - przez paradoks - mowę symbole, poza tekstem?

Czy jeszcze dlatego, że wyraźnie zdążając ku ponurej grotesce, nie bardzo mógł ujarzmić wszystkie sentymentalizmy tkwiące w "Gwieździe" - scenariuszu i rodzące wbrew woli reżysera sytuacje farsowe?

Niełatwa jest odpowiedź na zarzut nieczytelności "Gwiazdy", który, zda się być i powszechny, i podstawowy w odniesieniu do rzeszowskiego spektaklu. Widziałem kiedyś w czasie eliminacji na konkurs jednego aktora "Gwiazdę" w nie najlepszym wykonaniu, w zamian jakże zwartą, jak czytelną i jak prostą, z której nie najmłodsza aktorka zrobiła po prostu spowiedź ze swego życia i w dojmującej samotności zmieniała te wszystkie suknie-widma, suknie-świadków minionej kariery. Była ta spowiedź może nudnawa, bo nie najlepiej wykonana, co w przypadku monodramu jest zawsze zabójcze, ale konsekwentnie demonstrująca mechanizmy, które wiodą w samotność.

U Kierca - inaczej. Spowiedź gwiazdy jest pretekstem do uogólnień. Śmiem twierdzić, że zbyt pachnącym stereotypem, by posłużyć mogła do stawiania pytań ostatecznych z wymiaru beckettowskiego koszmaru czy egzystencjalistycznych niepokojów o sens życia jednostki. Ten polski "Bulwar Zachodzącego Słońca" z realistyczną otoczką obyczajową, przysmaczony nawet natrętną obsesją straconego pokolenia, właściwie poza psychologiczną obyczajowość wyjść nie potrafi i wszelkie inne jego widzenie, czy też nadawanie mu innych wymiarów, jest sztucznym rozdmuchiwaniem problemu. Poza tym przeszkadza w jednolitej koncepcji ponurej groteski, która mogłaby być koncepcją interesującą, ba, najodpowiedniejszą może, by zagubić ów tani sentymentalizm, niedbale upchany przecie przez Kajzara w jego "Gwieździe".

Były momenty w rzeszowskiej "Gwieździe", które mnie szczerze irytowały; ów bełkot magnetofonowy, owo szastanie się ze ślubnym welonem pośród szkieletów-manekinów, owa niekonsekwencja zastygania w posąg gwiazdy rewolucyjnej i nakładania się na ten obraz monologu gwiazdy antycznej, zanadto serio potraktowana historia gwiazdy nie tylko godziła w groteskową inscenizację, lecz przede wszystkim demaskowała wszystkie słabości samego monodramu.

Czy słusznie rozpisanego na pięć aktorek? Zupełnie by rzecz mi nie wadziła, gdyby Kierc znalazł jakiś klucz, wyjaśniający celowość takiego zabiegu; ja go jednak nie dostrzegłam, poza czysto powierzchowną ilustracją tezy, że aktor jest wielopostaciowy.

Zupełnie by mi to więc nie wadziło, powtarzam, a sprawiało nawet przyjemność, bo aktorsko spektakl "Gwiazdy" jest bardzo równy. Bo pięć pań dało z siebie maksimum, by własny monolog zaprezentować najkorzystniej. W tej szlachetnej rywalizacji o jakość własnej roli świetna była Irena Żuromska w sekwencji z lustrem, w której subtelna ironia wymieszana ze strachem właśnie przywodziła na myśl Glorię Swanson z "Bulwaru Zachodzącego Słońca". Pyszna z królewska i ustawiona parodystycznie wobec słynnych tragiczek była Elwira Turska, z poświęceniem wykonująca trzykrotnie tour autor de la scene (dlaczego zresztą aż tyle razy gwiazda wbiegała - to już, niestety, zostanie dla mnie tajemnicą).

Znakomicie i z brawurą zagrała swego groteskowego patriarchę Anna Kujałowicz, nosząc z samozaparciem koszmarny kostium, godny nowej la Goulue z karykatur Toulouse Lautreca. Powściągliwa i patetyczna niczym Charlotta Corday była Zofia Gorczyńska, zdecydowanie wyróżniając się jednak w charakterystycznym monologu sepleniącej staruszki. I wreszcie Jadwiga Wysocka, kończąca spowiedź gwiazdy antyczną tyradą, zdumiewała delikatną kruchością gestu, która podkreślała tym celniej umowność sztuki, nieostre granice między prawdą a złudzeniem.

Oglądałam "Gwiazdę" Kajzara-Kierca, jak już to napisałam, z mieszanymi uczuciami. Było to na pewno interesujące przedstawienie, w którym reżyser ma tzw. pomysły i umie je ogrywać, bo po prostu czuje teatr. Ale reżyser "z pomysłami" - często dla pomysłu posuwa się za daleko. W pomysłach zdarza mu się zaplątać i zagubić czytelność sztuki. To właśnie dostrzegłam. I dostrzegłam rodzaj fascynacji "teatrem w teatrze", zrozumiałej u ludzi teatru, ale nie zawsze korzystnej dla przedstawienia. Przeniesienie "Gwiazdy" Kajzara ze sceny monodramu na normalną scenę zamkniętą, nawet jeśli się ją otworzy, obnaży zaplecze, jest zabiegiem trochę ryzykownym: rodzi strach, czy pojemność sztuki wytrzyma próbę dwugodzinnego spektaklu z przerwą, niezbyt konsekwentną zresztą, gdyż spektakl zaczyna się przy rozsuniętej kurtynie, z dogrywaniem szczegółów, z rozciąganiem i tak dość mizernej materii literackiej.

Z drugiej strony padło w "Gwieździe" parę prawd, które zabrzmiały przejmująco i były momenty, gdy w groteskę, w cały ten śmietnik cywilizacyjno-psychologiczny, wdzierał się głos prawdy nie tyle starzejącej się aktorki, ile człowieka samotnego w ogóle. Było więc parę momentów godnych różewiczowskich analogii czy rodowodów ze współczesnych genialnych katastrofistów. I była w "Gwieździe" interesująca scenografia Ireny Perkowskiej, która ów ołtarz kobiecości -lustro, ustawiła pośrodku śmietnika przegranych uczuć, straconych iluzji, wyolbrzymiając tym samym groteskową szarpaninę z upływającym czasem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji