Czekając na wakacje
" U celu" to sztuka bez akcji, dialogu i historii. Mimo to dzieje się w niej więcej niż w dramacie pełną gębą
W sztuce austriackiego dramaturga Thomasa Bernharda, którą we Współczesnym wystawił Erwin Axer, akcja jest pojęciem umownym. Polega z grubsza na pakowaniu kufra przed wyjazdem nad morze i rozpakowywaniu po dotarciu na miejsce. Głównym wydarzeniem wieczoru jest podanie herbaty.
Pakowaniem i rozpakowywaniem zajmuje się córka. Rzeczy składa w milczeniu. Gdyby nawet chciała coś powiedzieć, siedząca obok matka i tak nie dopuści jej do głosu. W tej sztuce, jak w innych utworach Bernharda, rolą jednych jest mówić, innych - słuchać. Matka jest tą, która mówi. Córka i zaproszony na letnisko młody dramaturg - tymi, którzy słuchają. Oboje mają do powiedzenia nie więcej niż kilkanaście zdań.
Nie ma akcji. Nie ma dialogu. Na dobrą sprawę nie ma także historii, bo cóż to za historia - wyjazd na wakacje, jak co roku od 20 lat. Mimo to spektakl Erwina Axera ogląda się z rosnącym zdumieniem. Jak przy całkowitym bezruchu, w potoku słów, może powstać dramat?
Dramat Bernharda to dramat na skalę rodziny, jak u Ibsena i Czechowa. Rozgrywa się pod powierzchnią zwyczajnego życia. Na zewnątrz: gadanina, picie herbaty i whisky, przewracanie ubrań. Pod spodem: bolesny związek apodyktycznej matki i żyjącej w jej cieniu córki, głodnej miłości. Taki ukryty dramat trafia do mnie najsilniej.
W przedstawieniu Axera matkę gra Maja Komorowska, córkę Agnieszka Suchora. Są to role na wysokim poziomie. Rola córki to studium strachu. Agnieszka Suchora drętwieje za każdym razem, kiedy zwraca się do niej Komorowska. Zwykle oczy ma spuszczone, jeśli już coś mówi, to półgłosem. Odwagi przybywa jej dopiero przy dramaturgu (Jacek Mikołajczak). W tych kilka nieśmiałych komplementów na temat jego sztuki wkłada całe serce.
Komorowska siedzi na krześle w płaszczu, przygotowana do drogi. Mimo że prawie nie rusza się z miejsca, ma pod kontrolą cały pokój. Mówi głośno do siebie, z rzadka odwracając głowę do innych. Parę razy przechodzi kilka kroków przez scenę, stąpa ciężko, na sztywnych nogach i zaraz wraca na miejsce. Wygląda to tak jak w ostatniej scenie "Wiśniowego sadu", kiedy Raniewska z towarzystwem przysiada na moment przed podróżą wśród kufrów i walizek. U Bernharda Raniewska siedzi tak z córką już od 20 lat.
Dla widowni jest to próba cierpliwości: wytrzymać skrajny brak wszystkiego, do czego przyzwyczaja nas dziś teatr: szybkich zmian, efektownych obrazów, nie milknącej muzyki. Wytrzymać sztukę, której treścią jest czekanie. Wydawałoby się, że publiczność, która dawno temu już przełknęła Becketta, odpowie i na Bernharda. Premierowy wieczór przyjęto jednak chłodem.
Erwin Axer wprowadził na polską scenę sztuki Thomasa Berhnarda, ale ich komediowy charakter odkrył na dobre Krystian Lupa. W jego krakowskich przedstawieniach: "Rodzeństwie" i adaptacji "Kalkwerku" rodzinne posiedzenia przy stole dążą do tragifarsy, podczas gdy Axer z monologów Bernharda wyciąga przede wszystkim ton serio. Tymczasem tę skorupę, w której zamknięci są bohaterowie "U celu", może rozbić tylko śmiech, którego w przedstawieniu Erwina Axera prawie nie ma. Gdy służąca wnosi herbatę, a następnie rozlewają z namaszczeniem, na sali zapada grobowa cisza, jakby w ręku trzymała nie dzbanek, ale rewolwer. Nawet Jacek Mikołajczak, który w roli dramaturga nie pozbył się swojego stałego, przylepionego do twarzy uśmiechu, nie umie rozładować atmosfery.
"U celu" jest jednak wyjątkowym przedstawieniem na stołecznych scenach. Podczas gdy większość warszawskich reżyserów tworzy w stylu tak zwanego realizmu rozrywkowego, którego przykłady mamy również na deskach Współczesnego, starszy o pokolenie twórca atakuje nasze przyzwyczajenia do teatru przyjemnego. Jego teatr jest przykry, a przez to prawdziwy.