Artykuły

Kłopoty z teatrem poważnym

MINIONEJ wiosny, przy okazji wizyty w Warszawie Starego Teatru z Krakowa, prezentującego w ramach Teatru Rzeczpospolitej "Marzycieli" Roberta Musila, zdarzyło mi się kilka rozmów ze znajomymi miłośnikami sceny, rozmów zdawkowych i właściwie całkiem banalnych. Zapadły mi jednak w pamięć, być może dlatego, iż były - pomijając drobne różnice w wysławianiu czy argumentacji - w gruncie rzeczy identyczne, jednobrzmiące.

- Czy warto iść na tych "Marzycieli"? - pytano mnie.

- Warto - odpowiadałem. - To bardzo piękne przedstawienie i znakomicie grane. Ale niełatwe: długie i, można, rzec, gęste, wymagające skupienia uwagi i dobrej woli.

- Miałeś rację - słyszałem po paru dniach - Niezwykły spektakl, wspaniale wyreżyserowany. I wspaniali aktorzy, chociaż zupełnie nieznani.

- A obejrzałeś do końca, prawie cztery godziny? - pytałem.

- No, nie, wiesz, miałem mnóstwo roboty, byłem zmęczony, nawalił mi samochód, musiałem dowlec się do domu, etc. Ale wychodziłem w przerwie z żalem, bo tak mi, się podobało.

Niesprawiedliwością byłoby potraktować tych moich wiosennych rozmówców jak bandę snobów, którzy biegają po wydarzeniach artystycznych tylko dlatego, że wypada na nich bywać. Ich zainteresowanie i sympatia dla sztuki teatru są autentyczne. A jednak i oni ulegli tej zarazie, co panoszy się dziś wśród jak najbardziej nawet zacnych odbiorców kultury: zarazie pospieszności, powierzchowności, zniecierpliwienia. Byle liznąć, zerknąć, zakrzyknąć "już wiem" i mieć "wyrobioną opinię" - o niedoczytanej książce, nieodooglądanym filmie, spektaklu, z którego wyszło się w przerwie. Ileż ja już słyszałem takich właśnie osobistych opinii o jakimś spektaklu - głoszonych, a jakże, z pełnym przekonaniem - powstałych na podstawie kilkudziesięciosekundowej migawki w Dzienniku TV, zawsze przypadkowej, niemiarodajnej, kręconej i komentowanej niekompetentnie. Widz jest dziś coraz bardziej niecierpliwy, nerwowy, nie potrafi skupić się w teatrze. Proszę mi nie tłumaczyć, że wszystko wokół teatru nie sprzyja takiemu skupieniu. Sam to wiem. Ale taka wiedza nie zmienia sytuacji.

"Marzycieli" wystawiono w Starym Teatrze w lutym ubiegłego roku. Po długotrwałej, wytężonej pracy; Krystian Łupa znany jest z wielomiesięcznych, wytężonych prób. Mógł sobie pozwolić na studyjne poszukiwania, dysponując aktorami nie odciąganymi do innych zadań w teatrze i poza nim. Po premierze spektakl grywano nieczęsto, krótkie serie przedstawień rozdzielały długie pauzy. Inscenizacja nie zyskała - zyskać nie mogła - oszałamiającego powodzenia. Zdobyła jednak dość niezwykłą publiczność: widzów, wiedzących na co przychodzą nierzadko parokrotnie, widzów, którzy w pełni świadomie pragnęli uczestniczyć - swoim napięciem, koncentracją - w tym widowisku. Nie było ich zbyt wielu, ot, kilkadziesiąt osób na widowni. Dla nich jednak - i ze względu na wartość artystyczną - Stary Teatr uchronił w repertuarze to trudne, elitarne przedstawienie; chwała mu za to, niewiele innych polskich scen byłoby na to stać.

Ta sztuka wystawiona po raz pierwszy w 1929 roku (pełna klęska prapremiery), a napisana parę lat wcześniej, przez całe dziesięciolecia uchodziła za całkowicie niesceniczną. I trudno się dziwić: jeśli za istotę dramatu przyjmie się intrygę, akcję, konflikt - to "Marzycieli" należy uznać la wyzywający antydramat. Intryga tu owszem jest, lecz została obłożona przez autora gigantycznym ładunkiem pogardy: maż na stanowisku, lekkomyślna żona, gach, detektyw - trudno sobie wyobrazić coś bardziej obrzydliwego w swej banalności, płaskości, miałkości. Musil drwi z takiego super-schematu, albowiem tak naprawdę interesuje go przeciwległa skrajność: brak wszelkiego schematu. Jego marzyciele, to ludzie, których działanie wymyka się spod wszelkich norm, prawideł, konwencji, których czyny przeczą jakiejkolwiek logice psychologicznej, racjonalności przyczyn i skutków, wszelkiej wiedzy klasyfikacyjnej. To ludzie maksymalnie otwarci na świat w całej jego zmienności i kapryśności, nieustannie nastawienie na odbiór nieskoordynowanych, chaotycznych impulsów rodzących się między nimi, przeżywający w ten sposób dziwność świata, jego tajemnicę, także swoje w nim niespełnienie...

Jak to grać? Krystian Lupa swoim zwyczajem rozpina między polem gry a widownią pajęczynę cieniutkich linek, dzięki którym okno sceny zostaje podzielone na regularne kwadraty, jak w szkicowniku malarza wprawiającego się w sztuce perspektywy. Wnętrze w tej perspektywie ukazywane ma w sobie całe ciepło i tajemniczość starego domu; składają się na nią pospołu zarówno zakurzone, popękane ściany, jak i urokliwie staroświeckie, kręcone schody w rogu. To wnętrze żyje i zmienia się - niepostrzeżenie i nieznacznie, lecz przecież zauważalnie. Zmieniają miejsce poszczególne przedmioty, a pomiędzy aktami nawet okno i drzwi. Zmienia się światło: od jaskrawej intensywności zenitu poprzez ukośne promienie i światłocieniowe igraszki, aż po niemal całkowitą ciemność. Powiększa się postać na obrazie zawieszonym na ścianie: z początku ledwie widoczna w tle, w kulminacji zasłania sobą cały pejzaż, by zniknąć znów. Narasta i zanika muzyka (Marcina Krzyżanowskiego), nerwowa i niepokojąca. Wszystkie te przemiany - płynne i stopniowe - przykuwają jednak uwagę widza, nadają niespieszny lecz przecież wyczuwalny rytm przedstawienia. Tworzą przepiękny teatralny akompaniament dla solistów - aktorów w przedziwny sposób rozwibrowanych, do bólu czułych, tropiących tajemnicę istnienia w Musilowskim świecie.

Alicja Bienicewicz, Agnieszka Mandat, Andrzej Hudziak, Piotr Skiba. Fantastyczną wrażliwość, namiętność, głębię przeżycia wydobył Lupa z wykonawców oglądanych zazwyczaj w podrzędniejszych rolach na scenie Starego Teatru. Ogromny szacunek musi wzbudzać rzadko oglądana w naszych teatrach wielka praca, wielki twórczy wysiłek. Aliści jego rezultaty mają jakikolwiek sens tylko o tyle, o ile istnieje owa grupa amatorów - grupa widzów gotowa na koncentrację aktorów odpowiedzieć koncentracją własną; te skupienia spotkać się muszą gdzieś miedzy sceną a widownią. Zdawkowe oglądanie tego przedstawienia jest równie absurdalne jak zdawkowe granie; niecierpliwi tracą tu tylko czas.

Krystian Lupa za "Marzycieli" właśnie otrzymał w tym roku przyznawaną przez miesięcznik "Teatr" nagrodę im. Konrada Świnarskiego. Oglądałem spektakl w końcu stycznia. I tak mi się nie mieścił, w tym, co było zwykłym, potocznym życiem teatralnym, tak był osobny, że obowiązek odnotowania go odwlekałem w nieskończoność. Piszę o nim teraz, podczas wakacji, gdy zwyczajowo ocenia się miniony sezon. I może znalazłaby się w tym pewna logika: niewiele było w tym sezonie spektakli, które tak wyraziście zapadły w pamięć.

Smutny to był sezon. Pospieszny i nerwowy, pełen rozpaczliwego wyszukiwania pseudoatrakcji, wszystkiego, czym by tu jeszcze ściągnąć widownię. I pełen nieustannych pogoni za miłym groszem, najmilszym w kolorze zielonym.

Smutny był to sezon także dlatego, że znowu na teatralnym firmamencie nie wyłonił się nikt młody, nieznany, kto mógłby z miejsca, z całą przebojowością młodości, choćby podjąć próbę konkurowania ze starzejącymi się i gnuśniejącymi cokolwiek mistrzami

Smutny był wszakże i z innego jeszcze powodu. Oto cała plejada reżyserów, tych, na których liczyć można najbardziej, podjęła w mijającym roku rozmaite próby tworzenia teatru poważnego - za każdym razem bez powodzenia. Nie były to klęski; powstawały inscenizacje w szczegółach ciekawe, generalnie chybione. Nie pisałem o nich w "Polityce": o chaotycznej "Operetce" Tadeusza Brodeckiego (Stary, Kraków), o minoderyjnej "Kurce wodnej" Janusza Nyczaka (Polski, Poznań), o zamordowanym na scenie "Carze Mikołaju" Macieja Prusa (Dramatyczny, Warszawa), o nudno poprawnym "Pawle Pierwszym" Krzysztofa Zaleskiego (Ateneum, Warszawa), o płaskim jak naleśnik "Iwanowie" Jacka Bunscha (Polski-, Wrocław). Nawet Jerzy Jarocki zbłądził inscenizując solennie i nie bez piękności, ale monotonnie i nieciekawie słabiutki dramat Jerzego S. Sito "Słuchaj, Izraelu!" (Stary, Kraków). Warto by zastanowić się nad tą przykrą serią ambitnych niepowodzeń; z pewnością owa wspomniana tu zaraza powierzchowności, wszystko to co uniemożliwia właściwie twórczą koncentrację i artystom, i widzom, stanowiłoby jedną z przyczyn podstawowych.

Z tej złej passy reżyserskiej wyłamał się bodaj tylko Rudolf Zioło tworząc w Teatrze Powszechnym w Warszawie spójną, konsekwentną i bardzo piękną inscenizację "Wujaszka Wani". Reżyser stłoczył Czechowowskich bohaterów w ciasnym, zakurzonym pokoju ze śladami dawnej świetności. Znakomici aktorzy (m.in. Joanna Szczepkowska, Ewa Dałkowska, Janusz Gajos, Władysław Kowalski, Michał Pawlicki) bardzo powściągliwymi, poważnymi środkami wyrazu zarysowali swych bohaterów: ich degradację, ich szamotaninę ich beznadziejność. Byli przejmujący, ale w planie całkowicie realistycznym. Natomiast to, co u Czechowa metafizyczne, przeczucie innego świata, szerszego, niż beznadziejna przyziemność, dane zostało w tej inscenizacji z zewnątrz, na zasadzie deus ex machina: pękały ściany, wznosiły się dymy...

Nie są to zarzuty: tak pokazywana metafizyka mieściła się w spójnej i konsekwentnej koncepcji reżyserskiej Rudolfa Zioło. Nie wnoszę pretensji, ale z tym większą nostalgią myślę o krakowskich "Marzycielach", gdzie cała dziwność, metafizyka istnienia szła nade wszystko z ludzi i poprzez ludzi. Taki teatr mógł się jednak rodzić tylko gdzieś na marginesie powszedniej pospieszności: w laboratoryjnych warunkach i dla garstki życzliwych widzów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji