Artykuły

Przyjdzie czas na demony

- Jako młody artysta, musiałem zarabiać na życie i śpiewałem nie zawsze to, co dobre było dla mojego głosu. Szybko poczułem, że tak nie wolno. W tej chwili odmawiam partii, które choć piękne, czuję, że jeszcze nie są dla mnie. Zamierzam śpiewać wiele lat i w wyborach muszę być bardzo uważny - mówi śpiewak operowy ARTUR RUCIŃSKI.

Rozmowa z Arturem Rucińskim barytonem, sklasyfikowanym na 18. miejscu w rankingu najlepszych śpiewaków świata przeprowadzonym przez austriackie wydawnictwo "Festspiele"

Czy nietaktem byłoby, gdybym wypomniała Panu wiek?

- Skądże. Nie kryję ile mam lat, więc może pani wypominać.

Rozmawiamy, w kilkanaście dni po Pana 35. urodzinach.

- Urodziny obchodziłem 25 kwietnia. Z tej okazji zaprosiłem przyjaciół do domu na grilla. Było bardzo przyjemnie.

Dla barytona 35 lat oznacza, że wyrósł Pan już z wieku dziecięcego.

- To prawda. Niskie głosy dłużej dojrzewają. Coraz częściej sięgam do partii z repertuaru dramatycznego, a także do ról ojców, bo gdy głos się rozwija, zaczynam śpiewać cięższe partie.

Na scenie wciela się Pan w postaci, które są od Pana dużo starsze. Nie przeszkadza to Panu?

- Taki urok młodych barytonów.

To tenor zazwyczaj jest głównym bohaterem operowym, amantem. Poza wyjątkami oczywiście...

-... jak chociażby w operach takich jak m.in. "Eugeniusz Oniegin", "Cyrulik sewilski", "Don Giovanni", w których kompozytor powierzył barytonowi tytułową rolę. Tenor i sopran były zawsze najbardziej podziwianymi głosami; jako, że ich skala jest największa i sięga wysokich tonów, co robi na publiczności wrażenie.

Basy, zwłaszcza te niskie, głębokie też fascynowały słuchaczy.

- Jak wszystkie skrajności. Baryton natomiast nie tak często jest główną postacią dramatu, ale nie mogę narzekać na brak ról.

W większości są to jednak czarne charaktery.

- Jeszcze unikam śpiewania tych partu. Ale przyjdzie czas i na demony. Jeżeli już teraz będę je śpiewał, to co zrobię za 20 lat? Na razie wcielam się w role ojców. Ostatnio śpiewałem Giacomo w "Joannie d'Arc" Verdiego, czyli rolę ojca tytułowej bohaterki. Niedawno debiutowałem w Hamburgu, jako Germont w "Trasacie", czyli też jako ojciec...

... Alfreda zakochanego szaleńczo w kurtyzanie Violetcie.

- Śpiewam także Forda w "Falstaffie" Verdiego, też rolę ojca.

Jeszcze Panu brakuje do tych postaci 20-25 lat.

- Wiekowo do nich jeszcze nie dorosłem, ale w czerwcu będę ojcem, więc zdobędę zupełnie inne doświadczenie. Urodzi mi się syn, Stanisław. Ten sezon chciałem więcej poświęcić mojej rodzinie; odwołałem wiele kontraktów. W maju poza trzema występami w "Eugeniuszu Onieginie" w warszawskim Teatrze Wielkim spędzam czas z rodziną. Zajmuję się rozbudową naszego domu, położonego w okolicach Parku Kampinoskiego. To jest nasza oaza spokoju. Dopiero od sierpnia ruszam w trasę. Na otwarcie sezonu w Hamburgu będę śpiewał "Łucję z Lammermoor". Później mam występy w Musikverein w Wiedniu, dalej Frankfurt", znowu Hamburg i Warszawa, gdzie wezmę udział w nowej produkcji "Halki" pod batutą Marka Minkowskiego, Berlin i rola hrabiego Almavivy w "Weselu Figara" Mozarta pod batutą Daniela Barenboima. W przyszłym roku wystąpię w Los Angeles, co będzie moim amerykańskim debiutem, w "Cyganerii" Pucciniego, a dyrygować będzie Patrick Summer. Szykuje się miła przygoda, bo Marcello jest jedną z moich ulubionych ról, choć nie pierwszoplanowa i nie aż tak robudowana jak rola Rudolfa czy Mimi, bo Puccini generalnie kochał soprany, tenory, bardziej basy, a barytony były u niego na końcu, ale jest to piękne śpiewanie. W przyszłym sezonie czeka mnie jeszcze Frankfurt, Włochy, Berlin, Londyn itd.

Ma Pan specjalny kalendarz? Taki na 10 lat do przodu?

- Mam. Dostałem od mojego przyjaciela Jacka Laszczkowskiego. Ręcznie go dla mnie zrobił.

Ciągle uczy się Pan nowych ról?

- Mam już dość duży repertuar. I choć wiele moich kontraktów opiewa na role, które już wykonywałem i mam już ograne, cały czas uczę się nowych partu. Niedawno musiałem przygotować rolę Lescaut w "Manon" Masseneta, bo zostałem zaproszony do Walencji przez maestro Lorina Maazela. Teraz będę się uczył partii Merkucja w "Romeo i Julii" Gounoda, by zaprezentować ją w sierpniu na festiwalu w Arena di Verona.

Obydwie partie po francusku. To podobno bardzo trudny język do śpiewania.

- Niezwykle. Wiele głosek jest nosowych, co bardzo przeszkadza w śpiewaniu operowym. Słowa wymówione idealnie po francusku, nie zawsze brzmią zgodne ze sztuką wokalną.

Mówi Pan po francusku?

- Niestety nie. Dlatego sięgam po tłumaczenia i korzystam z pomocy tych, którzy znają ten język, aby mieć dobrą wymowę. Ze śpiewaniem w języku rosyjskim, angielskim czy włoskim nie mam problemu, bo poruszam się w tych językach na co dzień.

W jaki sposób się Pan przygotowuje do nowej roli?

- Podstawowa zasada: trzeba wiedzieć, o czym się śpiewa, dlatego pracę zaczynam od poznania libretta. Potem przy fortepianie odczytuję linię muzyczną mojej partii. Jeżeli już mogę śpiewać z nutami, spotykam się z pianistą korepetytorem i rozpoczynamy prace nad szczegółami. Czasem sięgam po płytę, by usłyszeć przestrzeń orkiestry i poznać interpretację dyrygentów, których najbardziej cenię.

Jakich?

- Herberta von Karajana, Daniela Barenboima, Lorina Maazela, Zubina Mehtę, Riccarda Muttiego, Georga Solnego i wie lu innych, w tym także polskich dyrygentów. Mam w czym wybierać. Szukam pomysłów na frazowanie czy też na interpretację.

10 lat temu w jednym z wywiadów radiowych powiedział Pan, że cały Pański dom był rozśpiewany.

- Wszyscy z mojej rodziny są artystami. Rodzice tańczyli i śpiewali w zespole "Mazowsze"; siostra skończyła szkołę baletową i była primabaleriną, niestety, kontuzja wykluczyła ją z zawodu, obecnie ma swoją agencję eventową i organizuje imprezy kulturalne dla firm i sama też występuje; żona jest wokalistką jazzową, uczy i pomaga przygotować partie muzyczne aktorom w teatrach, śpiewa, występując z wieloma składami

Pan nie przeszedł przez szkołę "Mazowsza"?

- Najpierw grałem na skrzypcach, potem pół roku spędziłem w szkole baletowej. Jako dziecko uwielbiałem folklor, jeździłem z rodzicami na występy, chodziłem na koncerty. Później tata wraz z mamą miał własną grupę folklorystyczną i zjeździł z nią pół świata. Jako małe dziecko znałem doskonale ten repertuar.

Pamięta Pan te piosenki?

- Wiele. Np. z Rzeszowa, góralskie czy zagraniczne, min. hiszpańskie, francuskie, arabskie czy nawet japońskie, które jako dziecko świetnie wykonywałem. Gdy zacząłem chodzić do podstawówki ogólnokształcącej na warszawskich Bielanach, moi rodzice prowadzili tam zespół folklorystyczny. Przez trzy lata w nim śpiewałem. Przyszła mutacja i moja przygoda ze śpiewem się skończyła. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek do tego wrócę. W liceum grałem przez 3 lata na oboju, ale byłem już pewien, że nie jest to instrument dla mnie. Postanowiłem iść na wydział piosenki

rozrywkowej i stanąłem do egzaminu do szkoły przy ul. Bednarskiej.

Słynna "Bednarska street", kuźnia piosenkarzy, z niej wyszli np. Edyta Geppert czy Andrzej Rosiewicz.

- Tam przesłuchała mnie Bożena Bedey i powiedziała, że mam bardzo silny głos i powinienem spróbować śpiewu operowego. Skierowała mnie do prof. Jerzego Knetiga. Spróbowałem. Po pół roku wygrałem konkurs pieśni w Łodzi i złapałem bakcyla. Śpiew stał się moją pasją. Przyszły następne nagrody i tak się potoczyło. Po roku nauki na Bednarskiej zdałem egzaminy na Warszawską Akademię Muzyczną do klasy śpiewu Jerzego Knetiga. W tej chwili już o mnie zabiegają, a moja kariera nabrała dużego tempa Zawdzięczam to największej agencji operowej na świecie IMG i mojemu menedżerowi Gianluca Macheda, który rok temu zaproponował, że będzie reprezentować moje interesy za grani-W Polsce od lat natomiast pracuję z Bogdanem Waszkiewiczem.

Czasem można Pana usłyszeć na deskach Opery Krakowskiej. Wystąpił Pan tu w "Łucji z Lemmermoor".

- A także "Cyruliku sewilskim", "Cosi fan tutte" i w koncercie na Wawelu.

Miał Pan śpiewać w krakowskiej inscenizacji "Carmen", ale nie zaśpiewał Pan. Dlaczego?

- Niestety, terminy mi na to nie pozwoliły.

Jest Pan związany z teatrem na stałe?

- Od 2001 roku z Operą Kameralną w Warszawie. Ale w tej chwili już bardzo mało tam występuję, właściwie jedynie na letnim festiwalu Mozartowskim. Jestem wolnym strzelcem, wybieram role, które są dobre na mój głos.

O jakiej roli Pan marzy?

- Nie marzę, bo na razie czuję się spełniony. Jestem szczęściarzem, śpiewam wyłącznie to, co mnie interesuje. Nauczyłem się wykonywać partie będące dla mnie dobre w danym momencie. Jako młody artysta, musiałem zarabiać na życie i śpiewałem nie zawsze to, co dobre było dla mojego głosu. Szybko poczułem, że tak nie wolno. W tej chwili odmawiam partii, które choć piękne, czuję, że jeszcze nie są dla mnie. Zamierzam śpiewać wiele lat i w wyborach muszę być bardzo uważny.

Urodziny sprzyjają podsumowaniom. Jest Pan zadowolony ze swojego życia artystycznego?

- Nigdy nie myślałem, że uda mi się - powiem nieskromnie - osiągnąć taki sukces. Spotkałem wspaniałych dyrygentów, artystów, którzy uczynili mnie wrażliwszym, lepszym. Podoba im się, jak śpiewam i jestem zapraszany do światowych teatrów. Nie pozostaje mi nic innego jak cieszyć się, że moja kariera tak dobrze się rozwija.

Paszport Polityki, który Pan zdobył trzy lata temu, w tym pomógł?

- Na pewno była to bardzo miła nagroda, która pozwoliła, aby mnie przedstawić szerszej publiczności

Niemniej wówczas był już Pan w Polsce dobrze znany.

- Tak, bo przez wiele lat przede wszystkim śpiewałem w Polsce. Nagroda była więc dla mnie uwieńczeniem mojej 6-letniej wówczas kariery na polskich scenach. Sprawiła, że więcej osób zaczęło - mam nadzieję - przychodzić na moje spektakle, ale nie przyczyniła się do kariery zagranicznej.

A kto się przyczynił?

- Przede wszystkim moja pierwsza menedżerów, a obecnie przyjaciółka Ritha Dixon z Zurychu, to ona odkryła mnie dla świata. Zorganizowała moje przesłuchanie dla maestro Daniela Barenboima, który zaprosił mnie do Berlina na tytułowego Oniegina. Obok mnie w tych spektaklach wystąpił tenor Rolando Villanzon i bas Renę Papę, dwa wielkie wspaniałe głosy, światowe gwiazdy. Zagranica mnie wtedy dostrzegła. Trochę wcześniej wystąpiłem w "Królu Rogerze" w Barcelonie, było to nagłe zastępstwo, które zaśpiewałem i wtedy zaczęło się o mnie mówić. Teraz spływają do mnie liczne zaproszenia z innych teatrów. Propozycji jest coraz więcej.

Prowadzi Pan statystyki, ile już Pan wystąpił?

- Nie, choć niektórzy moi koledzy to robią. Moi rodzice zbierają o mnie artykuły, oni pamiętają, gdzie ile razy wystąpiłem. Mnie nie obchodzą statystyki. Śpiewam dla publiczności. Dla mnie jest najważniejsze, aby po spektaklu mieć owację, bo to znaczy, że sprawiłem publiczności przyjemność; że wzruszyłem widzów. To mnie uskrzydla, dodaje sił do dalszej pracy i sprawia największą radość.

Rozmawiała: Agnieszka Maltyńska-Stankiewicz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji