Czy dramat może dotrzymać kroku?
Zastanawiająca jest szybkość starzenia się dramatu. Oczywiście współczesnego, czy za współczesny uchodzącego. Nie chodzi o tak zwaną bieżącą produkcję użytkową, skazaną - zwykłą koleją teatralnych losów - na zapomnienie nazajutrz po próbie sceny. Ani o sztuki typu "Ktoś nowy" Domańskiego, której publicystyczne tendencje z góry ograniczają jej żywotność. Nie wspominam o "Elektrze" Giraudoux, która całkowicie zwiędła po jednej ciemnej nocy. Mam na myśli utwory, odbijające w jakiś sposób stan ducha społeczeństwa, zdradzające ambicje moralistyczne, stawiające pytania. I to bez uciekania się do zawiłych metafor czy ukrywania się pod historycznym kostiumem.
Sześć lat temu witaliśmy na naszych scenach "Rzecz listopadową" Ernesta Brylla. Sam autor mówił wówczas o swoim utworze, że stawia w nim "pytania ostateczne", a to - podkreślił - jest u nas zawsze związane z pytaniem o losy narodu. Popatrzył na rzeczywistość "w kategoriach ostatecznych, apokaliptycznych". I opisał ją wierszem, w którym pobrzmiewa sarkazm Słowackiego i gniew Wyspiańskiego. Te właściwości ujęły nas do tego stopnia, że czuliśmy się nie tyle oderwani od miałkiej rzeczywistości teatralnej, co zgoła uniesieni w inny wymiar. Utwór, wystawiony w listopadzie - grudniu 1968 roku spełniał rolę niby zaduszek narodowych, które miały nas oczyścić, wywołać wielkie katharsis. Widzieliśmy w nim nie tylko rozprawę z naszą nijakością, z rozlazłym romantyzmem, z miałkim karierowiczostwem, z anachronicznością i zarazem uleganiem modzie, podszytym lękiem, żeby się nie okazać zapóźnionym prowincjuszem. Ów luźny ciąg rzewnych w istocie obrazów miał nami wstrząsnąć i - na wzór "Wesela" Wyspiańskiego - obudzić ze snu, z otępienia. Wszystko było patetyczne i gorzkie, podlane przy tym "krzepą". Dwaj prowadzący byli albo zwykłymi młodymi chłopcami w battledresach, którzy bezkompromisowo oceniają te zaduszki nie biorąc w nich udziału, albo diabłami z "Kordiana", ubranymi w kuse fraczki, czy - jak chciał autor - złowieszczymi nietoperzami. W każdym jednak wypadku były to istoty z zewnątrz, zarówno w stosunku do "akcji", jak i do publiczności.
Erwin Axer, który wystawił teraz "Rzecz listopadową" w Teatrze Współczesnym, jakby się chciał przekonać w jakiej mierze utwór uchronił się przed rdzą czasu (warto przypomnieć, że jest to warszawska premiera sztuki immanentnie związanej z Warszawą, rozgrywającej się u wrót Cmentarza Powązkowskiego, czy na tle warszawskiego Placu Teatralnego), wyprowadza obu "prowadzących", czyli komentatorów, albo - jeśli kto woli - sędziów z widowni, jakby spośród nas. Są ubrani w spopielałe mundury żołnierskie, mają zszarzałe twarze, jak uosobienie tych, których pamięć obchodzi się w Dzień Zaduszny. Oni to stawiają pytania, oni też oprowadzają nas po cmentarzu, gdzie trzej mężczyźni przy piwku wspominają swoich poległych kolegów i gdzie Starszy Poeta pilotuje cudzoziemskiego dziennikarza, który - mimo, że w Polsce urodzony - nie może już pojąć ani naszych obsesji, ani naszych lęków. Zresztą - prawdę mówiąc - nie ma czego się zagłębiać w te przeżycia. Potraktowane przez reżysera wnikliwie, okazują całą swoją nijakość, albo pozę. Gdy odjęto słowom patos i gorycz - ulotniły się romantyczne skojarzenia. Pozostał mały realizm, mała stabilizacja. Nawet wzruszenia się fabrykuje: kiedy Aktorka ma powiedzieć wiersz w scenie, którą się filmuje - ściąga się atrapę grobowca.
Axer spojrzał na tekst poprzez Gombrowicza. Realista - obnażył pozę i nieautentyczność. Gdy na weselisku, które Pan Młody, nowoczesny artysta, urządza dla happeningowego efektu w Dzień Zaduszny, zbiera się cała Polska (jak u Wyspiańskiego!): ci, którzy walczyli obok tych, którzy już wówczas szykowali sobie ciepłe posadki, artyści obok sklepikarzy z Chmielnej, słowem wszystkie stany, a autor proponuje nic nie znaczącą "operę" - reżyser urządzą chocholi taniec przy dźwiękach "Kukułeczki" z "Mazowsza". Oto miara i skala Bryllowego "gryzienia sercem". Prawdziwie brzmią tylko słowa Matki pana Młodego, biednej zahukanej wieśniaczki, która ciągle czeka na list od syna, co poszedł na wojnę. Reszta - mówią z goryczą "prowadzący" - to tylko "słowa, słowa, słowa".
Wnikliwe spojrzenie Axera na sztukę Brylla - ucieczka od patosu, ściszenie rymowanej grandilokwencji - nie ma w sobie nic złośliwego. Przeciwnie - potraktował on "Rzecz listopadową" z całą lojalnością, szukając niejako drugiego dna. Czyżby więc czas tylko zmienił perspektywę, czy też dramat Brylla tak szybko się zestarzał? A może - w epoce telewizji - współczesny dramat w ogóle nie może dotrzymać kroku rozpędzonemu życiu?!