Zaduszki w lutym
PONAD sześć lat temu przeszła i przez sceny polskie wysoka fala "Rzeczy Listopadowej" Ernesta Brylla. Określano to wówczas, jako wydarzenie: nareszcie dramat współczesny, który nie zajmuje się miałkimi sprawami, lecz "stawia pytania ostateczne", sięga w głąb duszy narodu.
Po latach więc - jakby cała epoka minęła - postanowił Teatr Współczesny sprawdzić, w jakiej mierze "Rzecz Listopadowa" oparła się niszczącemu działaniu czasu. Bo nie jest to dramat w tradycyjnym sensie, raczej luźny ciąg obrazów codzienności, podbudowanych wierszem, w którym rozbrzmiewa sarkazm Słowackiego i gniew Wyspiańskiego.
Oglądamy więc u bramy cmentarnej trzech mężczyzn, którzy wspominają poległych kolegów; zderza się z nimi Starszy Poeta (Zdzisław Mrożewski) oprowadzający po mieście "Anglika z Kołomyi" (Czesław Wołłejko), który nijak już nas pojąć nie może, mimo że w Polsce się rodził; zjawia się również Aktorka (Maja Komorowska), by na tle mogiły powiedzieć okolicznościowy wiersz, tę scenę filmuje się dla potrzeb propagandy na zagranicę. A więc codzienność.
Dramatyzm sztuki polega jednak nie na tych zbitkach, lecz przede wszystkim na spięciu między romantycznym nurtem wiersza, a sarkastyczną treścią. Autor bowiem z ironią i goryczą mówi o wszystkich - o starszych, młodych, o tych, co walczyli i o tych, co spekulowali, o artystach i dziewczynach, które się koło nich kręcą, szukając drogi do "kariery". Zbiera ich wszystkich na weselisku, które - żeby było pikantniej - urządza się właśnie w noc zaduszek, i jak w "Weselu" Wyspiańskiego defilują przez scenę w rożnych, zmieniających się układach.
Aby ten związek z dramatem Wyspiańskiego podkreślić i podnieść wymowę obrazu reżyser (Erwin Axer) ustawia aktorów w pary i każe im odprawić chocholi taniec z "Wesela". Ale nie łudźmy się, to nie to samo. W tym właśnie momencie rozbrzmiewa "kukułeczka" z "Mazowsza" , najpierw powoli, nieśmiało, później coraz głośniej i szybciej, aż wszyscy wrócą do normalności. Nikt ich nie musi budzić do życia. Nic im w duszy nie grało...
Są to bowiem tylko "słowa, słowa, słowa", jak objaśniają komentatorzy akcji. Oni jedyni umknęli ironii autora. Ubrani w zszarzałe mundury wojskowe, z szarymi, upiornymi twarzami (Jan Englert i Damian Damięcki) jawią się przed nami, jak wyrzut sumienia. Patos i gorycz brzmią w ich ustach niekłamanie. Wzruszająca jest również Matka (Antonina Gordon-Górecka), która ciągle czeka na wiadomość o synu, który nie wrócił z wojny.