Artykuły

Obłęd

"WAĆPAN przyszedłeś zwiedzić szpital wariatów...?" Tak zaczyna się słynna scena szósta trzeciego aktu "Kordiana". I ona była matką pomysłu adaptowania dla sceny głośnej i wielkiej powieści Krzysztonia. Kto był ojcem? Ojcem był obłęd, a raczej pospolity bzik, który każe tłumaczyć dla sceny rzeczy nawet tak nieprzekładalne jak ta.

Od razu usprawiedliwmy sprawcę: spełnił obietnicę daną Autorowi, który do teatru żywił miłość wielką i niezupełnie odwzajemnioną. Tak, Krzysztoń jakby zamówił tę adaptację u Krasińskiego, Dejmek dopilnował, teraz teatr gra. Taka jest - prawdziwa i domyślana - geneza zdarzenia, o jakie trudno na co dzień w teatrze. Wielka literatura, wielki gąszcz problemów, wielkie romantyczne posłanie i wydźwięk nie mniejszy. Czegóż więc chcieć?

Spójrzmy na rzecz raz jeszcze, Krzysztoń napisał 1000-stronicowy monolog, drobiazgowo rejestrując przypadek schizofrenii, potwornej choroby, uznawanej z dawna przez hagiografię, a przez sztukę do dnia dzisiejszego za rodzaj iluminacji, twórczego olśnienia, ekstazy.

Obłęd Krzysztofa J. - bo tak zwie się główna osoba ludzkiego dramatu - jest więc zjawiskiem medycznym, genialnie zanotowanym przez pisarza - medium choroby. Ale nie tylko. To "nie tylko" bierze się przede wszystkim z niepospolitego ładunku intelektualnego, z mrowia aluzji kulturowych, historycznych, narodowych, wydobywanych przez strumień świadomości bohatera. I tak właśnie, nie zbaczając ani na chwilę ze szpitalnego korytarza, Krzysztof J. jest zarazem "rozumny szałem", a to, co mówi na tych tysiącu stronach, staje się polską spowiedzią dziecięcia wieku. (A skoro tak, nic dziwnego, że w tę spowiedź wsłuchać się można uważnie tylko z książką w ręku. Każda relacja będzie skrótem, streszczeniem, choćby i syntezą, ale ułomną).

Pokusa dla teatru jest niewątpliwie wielka. Tym większa, że kieruje się pokrewieństwem oczywistym i w prostej linii: polskie szaleństwo to zawsze wielkie szaleństwo romantyczne. Szalony był Kordian, szalony Gustaw, - Konrad i ich późny wnuk Konrad z "Wyzwolenia". Tak, Krzysztof J. powinien stanąć w ich szeregu, jego obłęd "to jest chwila Samsona", on sam także jest "duszą w ojczyznę wcielony". Ma nawet imię godne: zwą go Evrymanem. A więc to ten, co na wędrówkę człowieczą wyrusza jako symbol igraszek losu (a wędruje tak, poprzez literaturę, od Średniowiecza).

Co więcej, świat Krzysztofa J., to świat kreowany w dwójwidzeniu przez chorą wyobraźnię. Można, więc udrapować nową Noc Dziadów. Współczesną. Oto kolejna pokusa.

Teatr nie uderzył się w piersi wołając "i nie wódź nas na pokuszenie". Wszystkie te pokusy skonsumował.

Podnietę po temu dała sama adaptacja. Idealnie przylegająca do powieści, wierna jak "bryk". Mimo to momentami hermetyczna - kto nie przeczytał "Obłędu" nie trafi za wieloma kwestiami donikąd (a przecież godzi się przypomnieć, że teatr dla publiczności jest!).

Drugą podnietą były niewątpliwie możliwości zespołu (niedawny Konrad - Jan Englert jest tu Krzysztofem J.). Kolejną, a pewnie naczelną - czas, w którym żyjemy i powinność mówienia o "polskim syndromie" także ze sceny. A jednak...

Jednak wszystko to ponad siły. Nawet, jeśli umówimy się traktować tekst sceniczny w oderwaniu od powieści, jako integralne dzieło, osobną sztukę. Nawet wówczas trzeba zapytać - skoro zmieniona została wymowa finału (bo mowy być nie może o nadziei), - dlaczego stało się to w sposób tak ubogi, tak publicystyczny. Skoro wiadomo, że znużenie nie jest sprzymierzeńcem, godzi się (wbrew temu co sądzi adaptator) zrezygnować z kilku scen. Z jakich, wie już zapewne sam, chociaż pyta (w programie): niech ktoś wskaże. Wskazuję. Pierwsza z brzegu, to gonitwa sprzątaczek, na dodatek fałszywie, bo obyczajowo, postawiona.

Teatr dał "Obłędowi" rzetelną podporę: inscenizację oszczędną, ale nie wolną od błędów. Jest w tym spektaklu wiele scen tłumaczących wspomniane już wyżej pokusy i podniety. Jest wiele pięknych obrazów, jak choćby ten z rozkrzyżowanym na podobieństwo Chrystusa Krzysztofem J., przytwierdzonym do szpitalnego łóżka. Jest też sporo scen chybionych.

Bywa, że niepostrzeżenie wkrada się na scenę płaski komizm, mieszczański śmieszek jak z niedobrego snu. Tak niefortunnie zaczyna się akt drugi (akty układa się podług tomów powieści). Tak się toczy większość scen z udziałem szpitalnego personelu (jakże dziwnie ciąży nam tradycja "Lotu nad kukułczym gniazdem"). Tak wreszcie dzieje się śmierć Dziadka, która z wielkiej tajemnicy, tu w teatrze, staje się zgrywą.

To wszystko są, być może, ułomności niewarte spisywania, kiedy wspomnieć największy trud, trud prapremiery. Teatr, choćby potykając się musi przecież ciągle rozmawiać z widzem. I dobrze jest, gdy rzecz idzie nie o błahostkę. Obłęd nie jest błahostką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji