Artykuły

Stawiam sobie wysokie wymagania

- Zawsze byłam trochę osobna, miałam swoje tajemnice. Nie wyobrażam sobie siebie w zamkniętych grupach teatralnych, takich jak na przykład Gardzienice. Dusiłabym się - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka Nowego Teatru w Warszawie.

Maja Ostaszewska unika zaszufladkowania. Nie chce być znana tylko z grania "cierpiących Polek" w filmach i mrocznych postaci w sztukach Krzysztofa Warlikowskiego, dlatego teraz możemy oglądać ją w wersji komediowej. W serialu TVN "Przepis na życie" występuje z Piotrem Adamczykiem. Kiedyś już tworzyli serialową parę w "Na dobre i na złe". Prywatnie są zaprzyjaźnieni, więc nie zdziwiło mnie, gdy na miejsce naszego spotkania aktorka wybrała należącą do niego restaurację. Czytając menu, starannie omijałyśmy wzrokiem dania z mięsem. Obie jesteśmy wegetariankami. A tu niespodzianka. Podjeżdża stół na kółkach, a na nim specjalność zakładu - świeży tatar. W ruch idą noże, kucharz spektakularnie przerzuca górę surowego mięsa. Po chwili pełnej zaskoczenia ciszy aktorka wybucha śmiechem.

Takiej jej nie znałam. Okazuje się, że mocną stroną Mai Ostaszewskiej jest poczucie humoru!

- Wcześnie wyprowadziłam się z rodzinnego domu. Wynajmowałam z grupą przyjaciół wielkie, potwornie zimne mieszkanie przy krakowskich Plantach.

Zachłystywałam się wolnością, cudowną atmosferą luzu. Były długie rozmowy; palenie trawki i popijawy do rana. Do szkoły teatralnej dostałam się za drugim razem. Na początku czułam się bardzo rozczarowana. Z teatrem i jego wybitnymi twórcami obcowałam od najwcześniejszych lat, miałam wielkie wyobrażenia i oczekiwania. Tymczasem pierwszy rok studiów to elementarna praca od podstaw.

Byłam krytyczna i chyba momentami arogancka. Jedna z wykładowczyń zgłosiła nawet pomysł, żeby mnie usunąć z uczelni, bo jestem "zbyt dojrzała emocjonalnie". Na szczęście zostałam. Odżyłam, gdy pieczę nad nami przejęły wybitne osobowości teatru, takie jak Anna Dymna i Jan Peszek. Dyplom robiłam u Krystiana Lupy. Skończyłam szkołę z uczuciem wielkiej wdzięczności dla moich nauczycieli.

Zawsze byłam trochę osobna, miałam swoje tajemnice. Nie wyobrażam sobie siebie w zamkniętych grupach teatralnych, takich jak na przykład Gardzienice. Dusiłabym się. Na szczęście jestem aktorką, która ma szanse występować w różnych zespołach. Po urodzeniu drugiego dziecka zagrałam gościnnie w TR Warszawa pierwszoplanową rolę w "Wiarołomnych" Ingmara Bergmana w reżyserii Artura Urbańskiego.

Nie schodziłam ze sceny przez trzy i pół godziny, właściwie dźwigałam na swoich barkach cały ten spektakl. Potem doszło do spotkania po latach z moim nauczycielem i mistrzem Krystianem Lupą, w spektaklu "Persona. Ciało Simone" w Teatrze Dramatycznym, gdzie wcieliłam się w Simone Weil.

Cudowną odskocznią od tego, co dzieje się na scenie, są dla mnie filmy. 30 maja będzie miał premierę najnowszy obraz z moim udziałem - "Uwikłanie" w reżyserii Jacka Bromskiego. Ten inteligentny thriller psychologiczny rozpoczyna scena z wyjazdu grupy terapeutycznej na ustawienia hellingerowskie (terapia systemowa, metoda porządkowania splątanych i zerwanych więzi rodzinnych). Na początku dochodzi do morderstwa, wszyscy są podejrzani. Wcielam się w panią prokurator, która usiłuje rozwiązać zagadkę, a przy okazji sama wikła się w trudne relacje. Choć tak naprawdę główną rolę zarówno w terapii, jak i w filmie gra przeszłość, która okazuje się przerażająca. Czy sama zdecydowałabym się wziąć udział w ustawieniach? Chyba nie. Przeczytałam kilka książek twórcy tej metody, niemieckiego psychoterapeuty Berta Hellingera, i to mi na razie wystarczy. Niestety nie mam szans na bycie osobą anonimową, co w przypadku terapii grupowej albo podczas pobytu w szpitalu bywa dokuczliwe. To ciemna strona popularności.

Miałam potrzebę wycofania się z intensywnej pracy i ograniczenia życia towarzyskiego. Chciałam wyciszyć się i w pełni doświadczyć macierzyństwa. Dziś Franek ma trzy i pół roku. Na świat przyszła też jego młodsza siostra Janinka. Druga ciąża okazała się zagrożona. Lekarze kazali mi leżeć przez kilka miesięcy. Dla mnie, osoby pełnej energii, to była prawdziwa próba charakteru. Ale wiedziałam już, jakim cudem jest dziecko i że warto znieść wszelkie tortury. Pojawieniu się córeczki towarzyszyły wielkie szczęście i jednocześnie niepokój. Była wcześniakiem i miała problemy z samodzielnym jedzeniem.

Dziś dzieci wypełniają nie tylko większą część mojego czasu, ale i myśli, serca i uwagi. Mimo to po blisko czterech latach spędzonych w domu poczułam silną potrzebę powrotu do zawodu.

Funkcjonowanie w satysfakcjonujący sposób w tych dwóch światach nie jest łatwe, ale możliwe.

Kiedy spełniam się w pracy, mam w sobie więcej zapału do zabaw z dziećmi. Potrzebuję obu tych sfer życia i jest mi z tym dobrze, choć rzadko się wysypiam i nieraz padam ze zmęczenia.

Już nie rozstaję się ze Scenariuszem nowej sztuki Krzysztofa Warlikowskiego pod przewrotnym tytułem "Opowieści afrykańskie według Szekspira". Zaczęliśmy już próby.

Relacje w naszym zespole są partnerskie. Bywa, że między nami iskrzy, bo nie brak tu wyrazistych osobowości. Wspólna praca i wyjazdy ze spektaklami są ciekawe nie tylko pod względem zawodowym, ale i towarzyskim. Przygotowania zaczynamy od rozmów. Krzysztof, zawsze pełen wizji, obrazów i skojarzeń, bardzo nas inspiruje. Przynosi albumy z fotografiami, poleca płyty i filmy, które jego zdaniem powinniśmy obejrzeć. Przy nim mam wrażenie, że rozwijam się nie tylko jako aktorka. W jego spektaklu "Koniec" zagrałam pół kobietę, pół syrenę. To jedna z ról, które pozwalają mi nie być "tylko mamą" i wyzwalają we mnie inne aspekty kobiecości. Współpraca z reżyserem przerodziła się w stałą relację zawodową i mam poczucie, że jeszcze wiele przed nami. Ostatnio byliśmy z teatrem dwa tygodnie w Paryżu. Warlikowski jest we Francji uwielbiany i doceniany.

Graliśmy w prestiżowym paryskim teatrze Odeon. Dla mnie to był cudowny czas. Miałam przy sobie rodzinę. Wieczorami występowałam na scenie, a dni spędzałam z dziećmi i moją mamą. Chciałam, żeby wszyscy byli szczęśliwi. I to się udało.

"Uwikłanie" kręciliśmy w Krakowie, mieście, z którego pochodzę i z którym czuję się ogromnie związana. Miałam wynajęte mieszkanie w starej kamienicy z ogrodem, tuż obok Rynku. Wzięłam ze sobą dzieci. W przerwie obiadowej odwiedzały mnie z moją mamą albo nianią bądź ja wpadałam do nich.

Gdy byłam bardzo zajęta, mama zabierała je do siebie. Mam z nią świetny kontakt, jest dla mnie wielkim wsparciem. Rodzice mieszkają pod Krakowem. Po śmierci dziadka, który był rzeźbiarzem, wynieśli się z miasta do jego domu na wsi pod Ojcowem. To przepiękna okolica w pobliżu parku krajoznawczego. Mają tu coś w rodzaju własnego schroniska dla zwierząt. Jest koń, którego uratowali od śmierci w rzeźni, dziesięć psów i trzynaście kotów. Na wszystkich kanapach i krzesłach wylegują się zwierzaki. Bardzo podziwiam rodziców za ich dobre serce.

Dla moich dzieci dom dziadków jest jak Arka Noego. Uwielbiają tam być.

Miłość do zwierząt odziedziczyłam chyba w genach. Podobnie jak rodzice jestem wegetarianką. Wykorzystuję swój wizerunek, by promować wegetarianizm i walczyć z niehumanitarnym traktowaniem zwierząt chowu przemysłowego. W sztuce Warlikowskiego ,,(A)pollonia" wygłaszam monolog Elizabeth Costello, który jest mi tak bliski, że właściwie mogłyby to być moje słowa. Wypowiadam ostry, obrazoburczy tekst porównujący dzisiejszą sytuację zwierząt hodowlanych do Holocaustu.

Odkąd mam dzieci, częściej wracam myślami do własnego dzieciństwa. Było barwne, pełne radości. Rodzice przepięknie się z nami bawili. Potrafili przerobić nasz pokój na obóz indiański i tak przez tydzień żyliśmy i spaliśmy w tych niby-wigwamach. Kiedyś ojciec kupił duży stół stolarski. To był nasz okręt. Pozwalali nam spać pod stołem. Mama przynosiła jedzenie w blaszanych miskach, żeby było tak jak na morzu. Dziś bardzo doceniam czas i uwagę, jaką rodzice nam poświęcali. Tym bardziej że było nas czworo. Dom rodzinny kojarzy mi się z muzyką. Ojciec jest liderem zespołu Osjan. Odwiedzało nas mnóstwo muzyków z całego świata. Gościliśmy ich w wynajmowanym wtedy domu w Karkonoszach. Tata współpracował z Laboratorium Badań Teatralnych Grotowskiego.

Przyjeżdżali również aktorzy. My, dzieci, mogłyśmy uczestniczyć w życiu dorosłych, nieraz do późna w nocy.

To jest jedna z rzeczy; których nie chciałabym powielić, wychowując Franka i Janinka. Nie wyobrażam sobie, żeby balangowały z moim towarzystwem. Jestem pod tym względem mniej liberalna od moich rodziców. Już jako mała dziewczynka chciałam być aktorką i reżyserowałam spektakle z udziałem rodzeństwa. Miałam bujną wyobraźnię. Elfy wróżki i czarodzieje byli dla mnie równie realni jak codzienność. Żyłam trochę w swoim świecie. Dzieciństwo kojarzy mi się też z zapachem kadzideł.

Rodzice tuż przed moim urodzeniem zafascynowali się buddyzmem. Praktykowali jego japońską odmianę zen. Dali mi na imię Maja, tak nazywała się matka Buddy Bardzo podobały mi się buddyjskie rytuał)' i święta. Tam w górach powstał ośrodek buddyjski. Pamiętam medytacje prowadzone specjalnie dla dzieci. Wraz z bratem uczyłam się pod okiem mistrza odmiany kung-fu, zwanej hwarangdo.

Uwielbialiśmy to. Kiedy dorastałam, poszukiwałam własnej drogi. Spodobał mi się buddyzm tybetański, bo jest w nim miejsce na zabawę i własną ekspresję. Jako buddystka powinnam odchodzić od własnego ego, jako aktorka - wręcz przeciwnie. To kolejna sprzeczność, którą w sobie godzę.

We wszystkim szukam równowagi. Przy dzieciach nauczyłam się medytować, wykonując codzienne czynności. Gotuję, sprzątam, a jednocześnie ćwiczę swoją koncentrację. Staram się być całkowicie obecna w tym, co robię w danej chwili.

Kiedy miałam za sobą szaleńczą młodość i nie byłam już tak pazerna na pracę. Cieszę się, że z moim partnerem życiowym Michałem Englertem spotkaliśmy się dopiero sześć lat temu jako osoby dorosłe, po różnych doświadczeniach. Byliśmy gotowi na ten związek. Wiedzieliśmy, czego oczekujemy, co jest dla nas bezcenne, a z czego możemy zrezygnować. To duży walor świadomych i dojrzałych związków. On jako operator filmowy sporo pracuje za granicą, obecnie w Los Angeles. Bywa, że długo się nie widzimy Myślę, że oboje dobrze się dobraliśmy Mamy wolne, twórcze zawody, doskonale się rozumiemy.

Dajemy sobie dużo przestrzeni życiowej. Wymieniamy się obowiązkami, u nas nie ma problemu z tym, że jedno zostaje z dziećmi, a drugie wychodzi się bawić. Lubimy też być razem w domu. Kiedy dzieci idą spać, otwieramy butelkę wina, zdarza się nam przetańczyć pół nocy. Michał jest bardzo opiekuńczy lubię jego poczucie humoru. Mam wielkie szczęście do ludzi, do rodziny przyjaciół i opiekunek do dzieci. Dwie cudowne nianie stały się już członkami naszej rodziny.

Nie martwię się, mało gram, bo tym samym zyskuję czas dla nich. One nadają sens mojemu życiu. Kiedy człowiek chodzi naładowany taką wielką bezwarunkową miłością, ma to wpływ na wszystko, co się wydarza.

Czuję się szczęśliwa, pogodzona ze sobą. Odskocznią od poważnych tematów w teatrze jest dla mnie teraz praca na planie serialu "Przepis na życie". Z radością gram rolę komediową, a przy tym sama doskonale się bawię. To było mi potrzebne, bo po filmie "Katyń" reżyserzy z uporem chcieli obsadzać mnie tylko w dramatach, najlepiej wojennych. Kilka takich propozycji, choć ciekawych, odrzuciłam, chcąc uniknąć zaszufladkowania. Z "Katyniem" wiążą się moje przeżycia nie tylko jako aktorki. Do dziś nie mogę pojąć, jak to się stało, że Andrzej Wajda, nie wiedząc nic o mojej rodzinnej historii, wybrał dla mnie właśnie rolę Anny. Jej losy do złudzenia przypominają życie mojej prababci. Gdy przeczytałam scenariusz, byłam tym porażona. Pradziadka zamordowano w Katyniu, ona została sama z córką i też do końca nie wierzyła, że mąż nie wróci. Może to temat na ustawienia hellingerowskie?

Życie pisze najbardziej nieprzewidywalne scenariusze i nie wiem, co dla mnie szykuje. Nadszedł moment, gdy nie wybieram drogi na skróty. Ani prywatnie, ani w pracy. Nie chcę grać na szybko byle czego. Stawiam sobie wysokie wymagania. Nie ukrywam, że chciałabym mieć teraz więcej propozycji filmowych. Jestem w najlepszym momencie twórczym.

Mam w sobie dojrzałość, ogromną świadomość siebie, a jednocześnie sporo we mnie jeszcze młodzieńczej energii. Wiem, nie powinnam narzekać, należę do docenianych. Ale zawsze ciekawiło mnie to, co nowe. I na to czekam.

MAJA OSTASZEWSKA

Ma 38 lat, pochodzi z Krakowa z artystycznej rodziny. Jej ojciec Jacek Ostaszewski jest kompozytorem, współzałożycielem legendarnej grupy Osjan. Skończyła krakowską PWST, jest jedną z najciekawszych osobowości polskiej sceny teatralnej i filmowej. Znana z przedstawień w warszawskich teatrach Dramatycznym, TR i Narodowym. Od 2008 roku występuje w zespole Krzysztofa Warlikowskiego. Zagrała też w wielu filmach, m.in. "Katyniu" Andrzeja Wajdy, i w serialach: "Na dobre i na złe", "Czas honoru", a ostatnio "Przepis na życie". Prywatnie partnerka życiowa operatora filmowego Michała Englerta i mama dwójki dzieci: Franka (3,5 roku) i Janinki (rok i 8 miesięcy).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji