Obrachunek z przeszłością
Literatura w czasach okupacji nie potrafiła dotychczas rozgryźć całkowicie zagadnienia niemieckiego. Żołnierze i współpracownicy hitleryzmu ukazywani byli prawie wyłącznie w ich funkcji niszczenia i mordowania, widziani od strony swoich ofiar, którym wydawali się często raczej bestiami apokaliptycznymi niż ludźmi.
Leon Kruczkowski podjął zadanie spojrzenia na Niemców od wewnątrz, od ich własnego środowiska. Sens jego utworu wyjaśnia poprzedni tytuł: "Niemcy są ludźmi". Pisarz zrezygnował z posługiwania się efektownymi chwytami psycho-klinicznymi. Pokazuje ludzi rozmaitych: słabszych i silnych, intelektualistów i tępych, lepszych i gorszych - ale zawsze tłumaczących się po prostu, po ludzku, bez uciekania się do patologii. Kruczkowski wybrał trafnie najtypowsze może dla Niemiec hitlerowskich środowisko zamożnej rodziny mieszczańskiej. Z tego kręgu rodziła się siła partii narodowo-socjalistycznej, jak również tutaj najjaskrawiej ujawniał się rozkład ideologii, obyczajowości, cech ludzkich. Warstwa społeczna, w której rzecz się dzieje, pozwala na demaskację źródeł światopoglądowych hitleryzmu, bohater sztuki, prof. Sonnenbruch jest w swym pojęciu antyfaszystą. Ulega jednak poglądom niemieckiego idealizmu filozoficznego, zamykającego jednostkę w jej sztucznie wyabstrahowanym ze społeczeństwa świecie psychicznym. Ten fałsz powoduje, że profesor staje się powolnym narzędziem w rękach reżimu. W głębi duszy stwarza azyl swoim niezależnym przekonaniom, a tymczasem jego wspaniała, praca naukowa służy faktycznie celem antyhumanitarnym. Wróg hitleryzmu staje się współtwórcą przemocy. - Kruczkowski idzie jeszcze dalej. Pokazuje jak sztuczna postawa olimpijczyka doprowadza profesora do daltonizmu moralnego, do całkowitej bezradności w chwili, gdy trzeba ratować zbiega z obozu koncentracyjnego.
Inna klęska płynąca z fałszywych założeń światopoglądowych spotyka córkę uczonego - Ruth. Żyje ona nietscheańskim mitem "mocnej jednostki", szukającej pełni wrażeń. I dlatego własne bohaterstwo właśnie dla niej samej nie posiada sensu, nabiera cech kapryśnego wybryku, jej męczeńska śmierć jest pozbawiona nadziei.
Młodemu Willemu Sonnenbruchowi wystarczy już tylko bezkrytycznie przyjęta i tępo wyznawana wulgarna doktryna rosenbergowska.
Żona profesora i jego synowa reprezentują na pozór wszystkie mieszczańskie cnoty rodzinne.
I znowu autor pokazuje jak zatruta faszyzmem obyczajowość doprowadza do ohydnej karykatury tych cnót.
Woźny zakładu Sonnenbrucha, Hoppe, wyraża jeszcze jeden sens systemu Hitlera: musisz zabijać cudze dzieci, żeby twoje własne mogły żyć w dobrobycie. Hoppe (i w tym kryje się potworność faszyzmu) jest człowiekiem poczciwym i łagodnym, jest tylko zarazem trywialnym oportunistą. Mniej trywialnym, ale również oportunistą jest chyba i Sonnenbruch. Sprawa ta nie zaakcentowana w sztuce - wyraźniej ukazywała się na scenie.
Trudno było nie zastanowić się, kto płaci za elegancką willę profesora, kto urządza mu wystawny jubileusz.
Zjawienie się w domu Sonnenbruchów Joachima Petersa, człowieka z kazetu, robi wstrząsające wrażenie. Peters reprezentuje jasną i zdecydowaną postawę Niemców walczących o wolność. Jego wynędzniała sylwetka ma znamiona siły, które dostrzec musi nawet zbałamucona Ruth. Zamknięcie dramatu w środowisku elitarnej inteligencji odbiło się jednak nieco na języku, jakim przemawia Joachim. Jest on byłym asystentem i wychowankiem profesora. Dlatego może ostatnia jego tragedia brzmi trochę literacko.
Bogate w problematykę "Niemcy" zaciekawiają również od strony kompozycyjno-literackiej. Sztuka zbudowana jest interesująco i oryginalnie. Akt I składa się z trzech krótkich obrazów, rozgrywających się w różnych krajach "niemieckiej Europy"- w Polsce, Norwegii i Francji. Pełne napięcia dramatycznego sceny wprowadzają nas od razu w temperaturę utworu, postaci sztuki składają swoje bilety wizytowe. W dwu następnych aktach soczewka skupia światło na domu profesora, a w końcu na nim samym. Akcja toczy się wolniej, możemy dokładniej i wnikliwiej obserwować niemieckich ludzi - niejako prywatnie, w ich własnych czterech ścianach. Bez komentarza pierwszego aktu właściwy dramat byłby jednak niepełny i niejasny. Tak więc śmiały chwyt formalny podporządkowany jest koncepcji ideowej dzieła, bohaterowie sztuki określają się całkowicie w działaniu.
Po trzech aktach następuje epilog - w sześć lat później. Na marginesie mała uwaga: owe trzy akty rozgrywają się pod koniec 43 roku. Jest to już okres załamywania się hitleryzmu. Na scenie nie czuć psychozy grożącej klęski - są to raczej Niemcy przed Stalingradem.
Epilog budzi pewne zastrzeżenia natury artystycznej i zasadniczej. Napisany jest raczej sucho, nie odnajdujemy w nim napięcia poprzednich odsłon. Między kurtyną po ostatnim akcie a epilogiem znalazłoby się jeszcze miejsce na całą sztukę o decyzji profesora przyłączenia się do obozu obrońców pokoju. Może zresztą w końcowym, optymistycznym akcencie (tak nota bene potrzebnym) wolelibyśmy widzieć odrodzoną Ruth, której poprzednia postawa - czynna, choć nieuświadomiona - budziła przynajmniej we mnie więcej sympatii od postępowania wahającego się starego liberała.
Szeroko rozbudowana, pełna zagadnień i twórczych przemyśleń sztuka Kruczkowskiego wywołała na pewno ożywioną dyskusję i nawet takie czy inne zastrzeżenia. Źle by się jednak stało, gdyby przysłoniły one komuś jej zasadniczą wartość. "Niemcy'' wybijają się na czołowe miejsce w naszym pisarstwie dramatycznym. Teatr Współczesny wystawił sztukę Kruczkowskiego z dużym nakładem sił. Jest to jeden z lepszych spektakli w powojennej Warszawie.
Reżyseria Erwina Axera zaznaczyła akcenty myślowe utworu, nakreśliła jego tok ideowy, z majsterstwem wydobyła ekspresję wielu scen, jak np. epizodu francuskiego, sceny nalotu, zakończenia aktu III-ego. Zastrzeżenia pewne budzi natomiast obraz w Generalnej Gubernii. Brakło mu nastroju posterunku żandarmerii, w czym zawiniła mało sugestywna dekoracja i nazbyt dyskretna gra aktorów (szczególnie dziecka).
Słuszne w zasadzie dążenie do nieprzeciążania przedstawienia ekspresją poszło tu za daleko. Zatarło akcenty grozy, bez których scena ta nie ma właściwego wyrazu. Sztucznym i niepotrzebnym chwytem było przesunięcie połowy epilogu na początek przedstawienia. Operacja ta niczego nie wyjaśnia, stwarza jeszcze jeden przed-prolog (akt I ma już charakter prologu). Sam zaś efekt cofnięcia akcji w czasie jest mało atrakcyjny, zbyt już często nadużywany w kinie.
Dekoracje Jana Rybkowskiego w sposób przemyślany łączyły się z kompozycją sztuki.
Wnętrze aktu pierwszego - oszczędnie konstruowane, zaznaczające najważniejsze szczegóły. Akty II i III - bogato rozbudowane, stwarzające pełny klimat domu Sonnenbruchów. Dekoracja epilogu - tylko aluzyjna, usunięta w cień, nie odrywająca uwagi od lapidarnej scenicznie sytuacji. Światło trafnie podkreślało duszną atmosferę jubileuszowej nocy, natomiast słabo grało z postaciami epilogu.
Aktorsko przedstawienie stało na ogół na bardzo wysokim poziomie. Stanisław Daczyński w roli profesora dał postać celną w masce i sylwetce, jak również doskonałą w szczegółach. Zdemaskował Sonnenbrucha jedną swoją kwestią po tragicznym wejściu Petersa: "A ja mam dzisiaj właśnie jubileusz". Daczyński grał podobną rolę wahającego się intelektualisty w poprzedniej sztuce Teatru Współczesnego. Wystarczy porównać te dwie kreacje, aby ocenić różnorodność i wnikliwość środków wyrazu tego aktora. Artystycznym triumfem Marii Gorczyńskiej stała się rola żony. Charakteryzacja, sposób trzymania się w fotelu - nakreśliły plastycznie tę figurę, postawioną aktorsko jeszcze przed pierwszymi jej siewami. Danuta Szaflarska z dużą intuicją i wewnętrzną prawda zagrała trudną rolę Ruth. Postać Petersa wżywa się w pamięć widza w znacznej mierze dzięki Jaroniowi. Spoza wynędzniałej twarzy ,,lagrowca" i łachmanów uciekiniera wyzierała wielkość ludzka.
Mrozowska poprowadziła Funchette po jednostajnej linii - ta jednostajność zamknięcia się w bólu była tu właśnie potrzebna, miała odpowiedni wyraz. Pągowski realistycznie interpretował Hoppego, była to jedna z najbardziej autentycznych figur sztuki. Drapińska z umiarem podała łatwą do strywializowania, lub fałszywego "pogłębienia" postać Mariki. Idealną Liesel była Kossobudzka. Bezbłędna w sylwetce, kostiumie, intonacji głosu.
Jerzy Duszyński, niestety, nie wydobył właściwie roli gestapowca Willego. Rola istniała wyłącznie tylko przez tekst i bardzo zresztą dobre warunki zewnętrzne aktora. Pełna wyrazu scena w Norwegii straciła wiele właśnie przez nieco chłodną, nie zróżnicowaną głosowo i w odruchach grę Duszyńskiego. Sztuka Kruczkowskiego ma reprezentować współczesną twórczość polską na scenach wielu krajów Europy. Jest tego godna.