Niemcy
Piękna, rozumna, głęboko ludzka jest ostatnia sztuka Leona Kruczkowskiego. Autor "Niemców" odrzuca zdecydowanie myślenie schematami. Więcej: odrzuca schematyzm uczuć, który w stosunku do Niemców tak przecież przemożnie narzuciły nam przeżycia okupacyjne. I może właśnie dlatego jest w sztuce Kruczkowskiego czujna, surowa i - mimo świadomie stosowanych ściszeń - bolesna zaduma nad zjawiskiem historycznym, które w nas wszystkich, którzyśmy pozostali na widowni, krwawi wciąż niezabliźnioną pamięcią: zaduma nad okrucieństwem. Nad okrucieństwem, które wśród szowinistów Niemców potrafił rozpętać hitleryzm, przywiódłszy część narodu niemieckiego do "kresów natury ludzkiej", a nawet poza jej "mroczne granice".
Jakże to się stało możliwe? Dlaczego Niemcy - przecież ludzie tacy sami jak inni - nie będąc bezdusznymi "robotami" hitlerowskiej "przemocy i śmierci", w praktyce tę hitlerowską przemoc i śmierć siali, a w najlepszym wypadku akceptowali. Na to pytanie Kruczkowski PEŁNEJ odpowiedzi nie daje - bo w ramach jednej sztuki teatralnej jakże by ją mógł dać? Jakże by mógł, w sztuce teatralnej pokazać działanie złożonego mechanizmu sił społecznych, kierowanych wolą i interesem niemieckiego kapitału finansowego? Ale Kruczkowski daje odpowiedź częściową, chwytając "na gorącym uczynku" w postaciach prawdziwych i żyjących jak gdyby niezależnym od woli autora życiem - skutki działania owych sił społecznych. Kruczkowski pokazuje nam zatrutych czadem nacjonalizmu młodego SS-owca i jego matkę (Willi i Berta Sonnenbruch). Pokazuje nam młodą utalentowaną kobietę, która, by ratować swoje poczucie godności ludzkiej, zasłania się wiarą w... bezsensowność życia i ucieka w sferę silnych doznań, "poza granicami dobra i zła" (Ruth Sonnenbruch). Pokazuje nam Kruczkowski i przeciętnie przyzwoitego Niemca, którego system hitlerowski odczłowiecza (Hoppe). Kruczkowski daje zatem w "Niemcach" pewną "skalę postaw politycznych, moralnych, ludzkich", charakterystyczną dla zdeprawowanego przez hitleryzm społeczeństwa. Ale wszystko to ukazane jest jak gdy by ubocznie i mimochodem. Temat zasadniczy zogniskował Kruczkowski na jednym tylko - i, podkreślmy, nie najmniej doniosłym - odcinku tragedii niemieckiej: na tragedii niemieckiej inteligencji mieszczańskiej. Postępowej ale kapitulującej. Przynajmniej - w okresie hitleryzmu.
Centralną postacią sztuki Kruczkowskiego jest profesor Sonnenbruch. wybitny uczony, klasyczny liberał.
Toteż wydaje mi się, że o wartości sztuki Kruczkowskiego rozstrzyga wstrząsająca prawda postaci - i tragedii - profesora Sonnenbrucha. Tu osiągnięty wynik pokrywa się całkowicie z zamierzeniem pisarza. Pierwszy akt to trzykrotny skrót - skrót o niezwykłej sile wyrazu dramatycznego - obrazu Niemców na tle okupowanej Europy. Małe miasteczko w Polsce, prowincjonalne miasto w Norwegii i małe miasteczko we Francji. (Czas koniec września 1943 roku).
W małym miasteczku okupowanej Polski żandarm Hoppe - w cywilu woźny zakładu uniwersyteckiego, w cywilu czuły mąż i kochający ojciec - "rozwala" dziecko żydowskie. W Norwegii syn wielkiego uczonego, były student historii sztuki, tkliwie kochający swą matkę Untersturmfuehrer SS, Willi Sonnenbruch z nieludzką obojętnością traktuje cierpienie matki norweskiego antyfaszysty, którego zamordował w imię "wielkości Niemiec" - co mu nie przeszkadza "kupić" od matki swojej ofiary drogocenny naszyjnik. W małym miasteczku francuskim Ruth Sonnenbruch - Ruth, która chwali się, że osobiście nie zrobiła nikomu nic złego; Ruth która uwielbia swego ojca - śpieszy nasycić głód okrucieństwa, rozbudzony przez hitleryzm, widokiem egzekucji. Wszystko to pokazane jest bez wielkich słów, bez jednego zbędnego słowa - przejmująco. Wyczuwa się, że te 3 krótkie i wstrząsające oceny dobyte zostały z ogromnego materiału pisarskiego: jak szlachetny metal z masy rudy.
Hoppe, Willi i Ruth zdążają do Getyngi na jubileusz trzydziestolecia pracy naukowej prof. Sonnenbrucha. Akt drugi rozgrywa się już w domu uczonego. Prof. Sonnenbruch "zawsze wierny swoim ideałem" - "uczciwości" niemieckiej; kultowi "obiektywnej", "apolitycznej" nauki; postępowi w sensie ogólnikowym - odrzuca ohydę hitleryzmu. Odmawia faktom stworzonym przez hitleryzm - w Niemczech i w Europie - swego przyzwolenia moralnego. Nie przyjmuje po prostu tych faktów do wiadomości. Nie chce mieć z nim nic wspólnego. Osamotniony we własnym domu - w obliczu syna i żony, opanowanych obłędem nacjonalistycznym - prof. Sonnenbruch chroni się "przed ostatecznym zwątpieniem w sens świata", uciekając w świat własnych myśli, które ma wyłącznie dla siebie, wyłącznie dla siebie. Prof. Sonnenbruch ucieka w goethowski, "olimpijski", ponad zgiełkiem świata unoszący się świat myśli - w ,,das innere Reich", jak to nazwali Niemcy. Prof. Sonnenbruch przyzwyczaił się wystarczać sam sobie. "Stać mnie na to" - mówi z dumą.
Kruczkowski bardzo subtelnie demaskuje tę typową - i tragiczną - postawę niemieckiej (i nie tylko niemieckiej) inteligencji liberalno mieszczańskiej. Już: w rozmowie z Ruth prof. Sonnenbruch staje jak gdyby oko w oko z karykaturą - ale jakże wymowną karykaturą - swojej połowiczności. Przecież i Ruth twierdzi - niby to odrzucając hitleryzm - że "chce żyć wyłącznie na własny rachunek". I także Ruth stwierdza z dumą, że "stać mnie na to". Tyle tylko, że "ideały" ojca zastąpiła głodem "mocnego życia" - poza dobrem i złem...
Ale tragiczny rozdźwięk między myślą i działaniem - rozdźwięk tak charakterystyczny dla postępowo mieszczańskiej inteligencji niemieckiej (i nie tylko niemieckiej) - uwypukli się zwłaszcza z chwilą, kiedy z mroków strasznej "niemieckiej samotności" w państwie Hitlera wynurzy się Niemiec, który tę samotność potrafił rozerwać, zasypując przepaść między myślą a czynem. Joachim Peters, b. asystent prof. Sonnenbrucha, nie zadowalał się bogactwem swego własnego, wewnętrznego świata. Nie oszukiwał siebie i innych "misją" przechowania "wewnętrznych skarbów", i "najwyższych dóbr". Przyjął pełną współodpowiedzialność za rzeczywistość niemiecką. Walczył czynnie z hitleryzmem. I uciekłszy z obozu koncentracyjnego zjawia się oto - w najmniej odpowiedniej chwili - w domu prof. Sonnenbrucha.
Prof. Sonncnbruch załamuje się. I prof. Sonnenbruch ponosi potrójną klęskę. Nie tylko nie ratuje Petersa ale ponadto - potem jak Petersa ocaliła Ruth - daje wyraz swemu całkowitemu niezrozumieniu potrzeby walki, wartości walki i wartości ofiary w walce. I dowiaduje się ponadto, że jego "apolityczne" badania naukowe służą hitlerowcom do zbrodniczych celów.
Właściwe zakończenie sztuki - końcowe słowa Berty: "Ty chyba nie masz sobie nic do wyrzucenia" (cytuję z pamięci) - są mocnym, choć w ustach Berty nieświadomym aktem oskarżenia przeciwko bezradności i kapitulanctwu liberalno - mieszczańskiej inteligencji niemieckiej.
To że właśnie Ruth, nikt inny tylko nihilistka Ruth, ocaliła Petersa za cenę własnego życia - nie wydaje mi się apologią (pochwałą) jej postawy życiowej. Ewentualność takiego wrażenia autor przezornie zneutralizował w I akcie, w którym Ruth asystuje, w poszukiwaniu silnych wrażeń przy wieszaniu francuskich bojowników ruchu oporu. To, że właśnie tylko Ruth pomaga antyfaszyście Petersowi, podkreśla jeszcze bardziej tragizm okrutnej "samotności niemieckiej" - samotności uczciwych i walczących Niemców - podczas nocy hitlerowskiej. I nie zapominajmy wreszcie, że to wszystko rozgrywa się przecież w roku 1943!
W epilogu, rozgrywającym się zimą 1948/49 roku, a który bardzo słusznie rozbity został na prolog i epilog, spinające sztukę podwójną niejako klamrą - autor pokazał nam prof. Sonnenbrucha już gotującego się do czynnej walki o nowe Niemcy. Wnosi ten prolog-epilog niewątpliwie konieczny akcent optymizmu. Optymizmu obiektywnie zresztą uzasadnionego współczesną rzeczywistością w Niemieckiej Republice Demokratycznej oraz przejściem znacznej części liberalnej inteligencji niemieckiej na drugą stronę barykady. Żałować jedynie wypada, że w tym prologu-epilogu brak jest tej głębokiej prawdy artystycznej, którą tchnie właściwy dramat.
Z punktu widzenia ściśle teatralnego prolog stwarza ciekawy efekt filmu retrospektywnego: właściwa akcja sztuki rozwija się wstecz.
Reżyser Erwin Axer unikał - zgodnie z intencją autora - łatwych efektów, słusznie kładąc nacisk na dramat myśli i sumienia, ucieleśniony w postaci prof. Sonnenbrucha, którego b. sugestywnie zagrał Stan. Daczyński, niezrównany odtwórca ról "intelektualistów". W ogóle z uznaniem należy podnieść wysoki poziom gry całego niemal zespołu, w którym tak wybitna artystka jak Zofia Mrozowska odtwarza - ale jak! - drobną stosunkowo rolę Franchette, dziewczyny francuskiej, córki skazanego na śmierć bojownika ruchu oporu. I skoro już zacząłem od ról pomniejszych: co za kreację stworzyła Halina Kossobudzka, w przeważnie niemej roli Liesel, wdowy po starszym synu prof. Sonnenbrucha. To były rzeczywiście oczy "szalone od nienawiści". Albo Barbara Drapińska: jakże prawdziwa była ta wulgarna Marika, norweska kochanka SS-owca, w której wrodzona dobroduszność i wstręt do okrucieństwa łączą się naturalnie z wyrachowaniem. Albo Irena Horecka w roli nieszczęśliwej matki norweskiej: ani jednego fałszywego akcentu w wyrażaniu bólu i niepokoju.
Jako Ruth Sonnenbruch Danuta Szaflarska nie miała łatwego zadania. Łatwo było przerysować "demoniczność" Ruth. Szaflarska grała z chwalebną dyskrecją. Maria Gorczyńska trafnie wydobyła z postaci Berty Sonnenbruch wewnętrzną sztywność matrony hitlerowskiej, całkowicie przekonanej o "misji" tysiącletniej Rzeszy.
Sugestywną postać Niemca antyfaszysty w trudnej roli Petersa stworzył Janusz Jaroń. Niestety, wiele z szeptem prowadzonej, a tak ważnej rozmowy z prof. Sonnenbruch (w akcie III) przepada dla widzów - i recenzentów - z dalszych rzędów krzeseł. Być może jest to winą złej akustyki, ale szept jest niedosłyszalny.
Już muszę kończyć, a jeszcze niczego nie powiedziałem o doskonałym naprawdę żandarmie Hoppe, w interpretacji Konstantego Pągowskiego; o Ludw. Tatarskim, który błysnął w epizodycznej roli Jurysia; o Mich. Melinie, który dał wybornie skomponowaną postać radcy Bennecke (w prologu), co to służył, mimo "oporów wewnętrznych", Hitlerowi równie wiernie, jak w 1949 r. służy imperialistom USA.