Artykuły

"Małżeństwo Antoniny"

Jest rzeczą zastanawiającą, że producenci seriali telewizyjnych nie wpadli dotąd na pomysł sfilmowania "Buddenbrooków". Słynna powieść, od której rozpoczęła się w prozie światowej kariera sagi rodzinnej (że przypomnimy napisaną w kilka lat później "Sagę rodu Forsyte'ów" Galsworthy'ego) dostarcza przecież wspaniałego, frapującego materiału na dobrych kilkanaście odcinków!

Póki co ewentualnych twórców serialu, a znajdą się tacy na pewno, uprzedził nasz Teatr Poniedziałkowy wystawiając "Małżeństwo Antoniny", spektakl oparty na jednym tylko spośród wielu zazębiających się ściśle wątków "Buddenbrooków". Niemożliwe byłoby przecież zamknięcie w ramach jednego spektaklu całości tego olbrzymiego, liczącego blisko tysiąc stron dzieła, dzieła którego akcja rozwija się na przestrzeni czterdziestu dwóch lat XIX w. i ukazuje losy czterech generacji patrycjuszowskiej rodziny kupieckiej z Lubeki, dzieje rozkwitu i upadku firmy J. Buddenbrook, a poprzez nie - dzieje upadku starego mieszczaństwa niemieckiego.

Scenarzysta, Janusz Wasylkowski, postąpił więc niewątpliwie słusznie ograniczając się do historii fatalnego małżeństwa Antoniny, opisanej w pierwszej części powieści. Uznając w pełni trafność i zręczność tej decyzji, nie łudźmy się jednak, że odwieczny problem adaptacji, czyli problem przykrawania wielkich dzieł epickich do potrzeb teatru TV został w ten sposób definitywnie rozwiązany. Problem, niestety, dalej pozostał. Cokolwiek bowiem nie powiedzielibyśmy o zaletach metody zastosowanej przez Wasylkowskiego, a także o zaletach samej adaptacji - "Małżeństwo Antoniny" nie daje wyobrażenia o tym, czym są "Buddenbrookowie" z całym swoim bogactwem obserwacji obyczajowych i psychologicznych.

ZACHODZI zatem pytanie, które nieraz już zresztą stawiano - czy należy i czy warto utwory tego rodzaju przedstawiać ludziom w kształcie okaleczonym czy choćby zubożonym, fragmentarycznym? Niepełnym, choć trzeba podkreślić, że adaptacja Wasylkowskiego zachowuje maksymalną wierność wobec oryginału i jeśli czegoś było w tym spektaklu brak (reżyseria Józef Słotwiński) to tylko może owej nieuchwytnej mieszaniny sympatii i ironii, z jaką Mann traktuje swych bohaterów. Odczuwało się to przede wszystkim w roli Antoniny, osóbki u Manna niezbyt poważnej, trochę zabawnej, której przeżycia Elżbieta Starostecka, jak zwykle pełna wdzięku, pojmowała chwilami chyba nadto dramatycznie. I bez tego wiedzielibyśmy przecie, że Tonia jest ofiarą finansowych interesów firmy.

Krzysztof Chamiec, Którego w TV widywaliśmy ostatnio głównie w rolach nonszalanckich inspektorów policji w eleganckich domach angielskich, tym razem miał wreszcie okazję ujawnienia swoich znacznie szerszych możliwości aktorskich, zagrał Grunlicha jako zdeklarowanego łajdaka, oślizgłego lizusa i cynicznego oszusta, nie poskąpił mu cech odrażających, tworząc postać, która ostrością rysunku przywodziła na myśl figury Gogolowskie! W niewielkiej roli konsulowej Buddenbrook, jak zawsze z satysfakcją, oglądaliśmy Justynę Kreczmarową, Zdzisław Mrożewski z niezwykła finezją umieścił Buddenbrooka-seniora między sentencjami o obowiązku i przyzwoitości a księgami rachunkowymi, między zacnymi cnotami mieszczańskimi a trzeźwą i bezlitosną kalkulacją.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji