Artykuły

A może... uwierzyć autorom?

"Toż się zbiegły myśli nasze!" - chciałoby się zawołać słowami Pana Damazego, czytając refleksje Tadeusza Kaczyńskiego po świeżej premierze Strasznego dworu w Teatrze Wielkim. I ja bowiem, od czasu kiedy w trakcie pracy nad redagowaniem broszury towarzyszącej nowemu płytowemu nagraniu Strasznego dworu wpadła mi w ręce wydana w trzydziestych latach książeczka, zawierająca oryginalne libretto wraz z didaskaliami autora tekstu i kompozytora, marzę sobie, aby wreszcie raz, choćby tytułem "eksperymentu a rebours", zdecydował się ktoś wystawić Moniuszkowskie arcydzieło trzymając się zawartych w tym libretcie wskazówek.

Może wtedy uniknęlibyśmy sytuacji, kiedy grono, niewiast przybranych w czerń żałoby narodowej śpiewa wesołą piosenkę Spod igiełek kwiaty rosną (Bytom) - albo kiedy słowa Dokoła spokojnie, ni słychu o wojnie padają z ust... oficerów wojsk Księstwa Warszawskiego, co wskazuje na epokę napoleońską, a więc jedną z najbardziej burzliwych i krwawych, jakie przeżywała ta część Europy (Wrocław)? Może nie musielibyśmy dziwić się, że prawie setka folwarcznej służby krząta się żywo wyśpiewując Zwinęliśmy się z robotą, domek czysty, gdyby złoto, kiedy tymczasem domek ów - czy raczej wiejska, a w najlepszym razie zaściankowa chata - okiennice ma zabite na głucho i dopiero później przybyły wraz z paniczami Maciej otwiera je od wewnątrz, wyrzucając przy okazji jakieś połamane sprzęty, co właśnie symbolizuje chyba robienie porządków (najświeższa inscenizacja w warszawskim Teatrze Wielkim)? Może nareszcie moglibyśmy spokojnie delektować się pełną uroku muzyką i pięknym śpiewem, bawić dowcipnymi sytuacjami scenicznymi, a nade wszystko - bez przeszkód zanurzyć się w ów niepowtarzalny klimat dawnej, szczęśliwej epoki w dziejach ojczystego kraju, o co właśnie chodziło kompozytorowi?

Wystawienie Strasznego dworu to coś więcej, niż zwykła, kolejna premiera - zwłaszcza jeżeli ma miejsce na reprezentacyjnej narodowej scenie, na której pragnęlibyśmy tę najświetniejszą polską operę w możliwie doskonałym oglądać kształcie. Dlatego do wydarzenia tego szczególną przywiązujemy wagę. Dlatego szkoda, iż tym razem ukazano nam to arcydzieło w osobliwie pomniejszonym zubożonym kształcie, nie wykorzystując w należytym stopniu możliwości Teatru Wielkiego, a zwłaszcza rozmiarów jego sceny i liczebności zespołów. Jeżeli zaś, jak można się domyślać, pewne koncepcje inscenizatorsko-scenograficzne podyktowane zostały perspektywami podróży z tym spektaklem na zachodnie sceny, to rodzi się pytanie, czy słusznie będzie pokazywać tamtejszym odbiorcom sceniczne obrazy, z których niedwuznacznie wynika, iż nawet w czasach dawnej świetności Rzeczypospolitej ówczesne klasy posiadające żyły raczej ubogo i prymitywnie, nie mogąc równać się ze swymi odpowiednikami w innych krajach? Bo przecież rzeczywistość była inna, a sztuka ma prawo tę rzeczywistość jeszcze upiększać, idealizować, uwznioślać - i tego właśnie spodziewają się widzowie.

I jeszcze nie bagatelna bynajmniej sprawa Mazura. Nie chodzi już o to, że w prezentowanym tutaj ujęciu wypada on zgoła nieefektownie (niewielka liczba tancerzy poruszających się w ciasnej przestrzeni) - a przecież chyba właśnie jako fragment szczególnie w założeniu efektowny, przesunięty został na sam koniec przedstawienia. Chodzi bowiem przede wszystkim o owo przesunięcie. Wiemy, że uczynił tak kiedyś sam Emil Młynarski ale - nawet tak wielki artysta może się czasem pomylić, a już na pewno nie muszą wszyscy go naśladować. Rzecz mianowicie w tym, że taniec wpleciony w scenę kuligowej zabawy jest czymś naturalnym, jest integralną częścią opery; natomiast wyrzucony poza właściwe jej zakończenie staje się już tylko dodatkiem - baletowym divertissement, sztucznie do całości doczepionym za pomocą słów, których nie ma w tekście. Mało tego: osłabia wrażenie właściwego zakończenia z owym świetnym zbiorowym Niechaj żyje straszny dwór!; nie ma bowiem żadnej dramaturgicznej wymowy scena, w której nie bierze już udziału nikt z bohaterów akcji. Żeby to jeszcze Mazur tak wspaniały, jak ten ze spektaklu na uroczyste otwarcie Teatru Wielkiego (ustawiony przez jednego z ostatnich wybitnych mistrzów narodowego tańca), kiedy trzydzieści sześć chyba tanecznych par w biało-czerwonych strojach mknęło szeregiem przez całą szerokość ogromnej sceny, aż doprawdy rosły polskie serca na widowni... Może więc lepiej byłoby po prostu - zawierzyć autorom?

Bo poza tym przedstawienie ma niemało zalet, zwłaszcza od muzyczno-wokalnej strony. Pisze już o tym po części Tadeusz Kaczyński - a ja od siebie dodam, że z dwóch obsad solistów wybrać można było kilka co najmniej kreacji godnych dużego uznania. Andrzej Hiolski jako Miecznik jest ciągle poza konkurencją - ale i Feliks Gałecki bardzo ładnie w tej roli się pokazał. Józef Homik podbił zupełnie słuchaczy swym śpiewem w partii Stefana (arię z kurantem musiał bisować!), młody bas Ryszard Morka znakomicie zaśpiewał Zbigniewa, Robert Młynarski stworzył świetną, wyrazistą postać Macieja, a Grażyna Ciopińska z powodzeniem pokonała niemałe trudności partii Hanny. Sporo więc było dobrego - ale tęsknota pozostaje...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji