Artykuły

Wałbrzych: nic

XXX/XXXI Warszawskie Spotkania Teatralne. Pisze Jacek Wakar w Przekroju.

Warszawskie Spotkania Teatralne bezceremonialnie obaliły mit o potędze wałbrzyskiego teatru.

A było co obalać. Takiej publicity wałbrzyski teatr nie miał nawet wtedy, gdy jego prowincjonalne oblicze zmieniał dyrektor Piotr Kruszczyński, a przedstawienia: świetne "Lot nad kukułczym gniazdem" i "Czyż nie dobija się koni?", reżyserowała Maja Kleczewska, Jan Klata zaś przenosił "Rewizora" Gogola do Polski Gierka. W tamtym czasie mówiono o wałbrzyskiej scenie, że dojmujący smutek miasta - rekordowe bezrobocie, krajobraz z biedaszybami, brak perspektyw dla aspirujących do innego życia - uczyniła niepowtarzalnym źródłem inspiracji. Symptomatyczne pod tym względem było "Czyż nie dobija się koni?".

Dziś Teatr Dramatyczny jest pieszczochem na ogólnokrajową skalę. Spora część krytyki każde tamtejsze przedstawienie z miejsca chrzci wydarzeniem, jurorzy festiwali niemal z rozdzielnika przyznają mu co istotniejsze nagrody. Dlatego Wałbrzych Fest. z miejsca okrzyknięty został najważniejszym punktem zakończonych w piątek Warszawskich Spotkań Teatralnych. Pokazano sześć spektakli, pod koniec ostatniego co bardziej zagorzali bywalcy mieli twarze, jakby przez tydzień przybyło im 15 lat. Dla artystów zaś, oderwanych od naturalnego środowiska, w którym powstają ich prace, i pozbawionych zachwyconego chóru poklepywaczy po plecach, zorganizowana z rozmachem feta okazała się bolesną weryfikacją ich pozycji.

Obejrzałem pięć wałbrzyskich spektakli zawsze z tym samym wrażeniem - dojmującej nudy. Monika Strzępka i Paweł Demirski uznani zostali za najbardziej wywrotowy duet polskiego teatru i najwyraźniej bardzo polubili tę etykietkę. "Niech żyje wojna!" i "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej" są jednak tylko wyważaniem dawno otwartych drzwi. Demirski przepisał "Czterech pancernych i psa", doprawiając Przymanowskiego szczyptą "gorzkich" refleksji na temat polskich powstań i polskiego aktorstwa. Wszystko ogranicza się do rozbierania, wymiotów i plucia jedzeniem. Nie oburza, a tylko nuży, jak każda bezpieczna, w każdym calu wykoncypowana prowokacja. "Andrzej" z kolei, reklamowany jako bezprecedensowe uderzenie w polskie elity, w istocie staje się jedynie rozwleczonym ponad miarę (całość trwa trzy i pół godziny) kabaretem. Zazwyczaj wtórnym w oskarżeniach, siermiężnie wykonanym, może przez pięć minut zabawnym. Nic tutaj nie oburza. Rzuca się w oczy tylko dobre samopoczucie twórców i wrażenie manipulacji, której łatwo poddają się wychwalające oba widowiska opiniotwórcze gremia.

O Strzępkę i Demirskiego przynajmniej można się pokłócić. A co uczynić z pokazywanymi na festiwalu "Dynastią" i "James Bond: Świnie nie widzą gwiazd"? Najłatwiej byłoby wymazać je z pamięci, gdyby nie to, że oba dobrze obrazują obecny styl inscenizacji "made in Wałbrzych". Natalia Korczakowska próbowała połączyć wytarty schemat historii Carringtonów z wtrętami z Lyncha i "Filokteta" Sofoklesa. Jaki to miało sens - nie doszedłem. Publiczność wyciekająca żwawymi strumykami ze swych miejsc podczas spektaklu (częsty obrazek podczas Wałbrzych Fest.) zobaczyła jedynie snujących się po scenie i mamroczących coś pod nosem aktorów, a na finał radosną rozbierankę. Jak zawsze, bo można odnieść wrażenie, że gotowość pozbycia się odzienia jest dziś głównym kryterium oceny aktorów przyjmowanych do tego teatru.

Podobnie z Wiktora Rubina przepisaniem Bonda. To, jak się zdaje, miała być polemika z wizerunkiem macho wpisana we współczesny kontekst arabskiej supremacji w świecie, międzynarodowego terroryzmu itp., itd. Został sam bełkot, pozbawieni reżyserskich wskazówek wykonawcy, sceny w założeniu szokujące wywoływały tylko pusty śmiech widzów. Jak wtedy, gdy kobiecy odpowiednik Bonda wykrzykuje nagle: "Potrzebuje wielkiego czarnego eh...". Strasznie się zgorszyłem...

Aż dziw, bo zarówno Korczakowska, jak i Rubin mają w dorobku rzeczy może dyskusyjne, ale godne uwagi. Ona - choćby zrealizowaną w... Wałbrzychu adaptację "Skrzywdzonych i poniżonych" Dostojewskiego ("Nelly") czy "Solaris" według Lema z TR Warszawa, on - bydgoskie "Przebudzenie wiosny" Wedekinda. Czyżby wałbrzyski styl oznaczał wyzbycie się własnego charakteru pisma na rzecz obrazów rozmytych, pozbawionych znaczenia, na rzecz nie przewartościowywania, lecz powielania zużytych popkulturowych klisz? Świadczą o tym dobitnie oparte na prozie Olgi Tokarczuk spektakl "Gniew" (reżyseria Bartosz Frąckowiak) oraz instalacja Łukasza Chotkowskiego "Prowadź nas przez kości umarłych". Mówi się w nich dużo, najchętniej w mroku, więc widz niewiele zobaczy. Słowem - wedle obowiązujących wzorców.

Wałbrzych Fest. cieszył się wielkim zainteresowaniem publiczności. Część widzów brała wszystko za dobrą monetę, ochoczo zrywając się do owacji. Tyle samo jednak pozostało obojętnych, a czasem i wściekłych, że nabito ich w butelkę. Wałbrzyski teatr może ogłaszać sukces, ale obawiam się, że organizatorzy WST dali mu pocałunek śmierci. Wielu "normalnych" widzów dowiedziało się bowiem, że wciska się im wydmuszkę. Dlatego sądzę, że po wałbrzyskiej nowej fali zostanie już niebawem tylko kurz. Ale niechybnie pojawią się nowe gwiazdy, nowe trendy, nowi obrazoburcy. Show must go on.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji