Artykuły

Ja wolność lubię, czyli przepisywanie Fredry

Spektakl "Nowy Don Kichot" w reżyserii Katarzyny Raduszyńskiej w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Artur Duda.

Do tego już się przyzwyczailiśmy: w teatrze nie wystawia się jednej sztuki, tylko łączy się wiele tekstów w formę postdramatycznego kolażu. W "Nowym Don Kichocie" na scenie Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu mamy więc nie jednego Fredrę, ale Fredrę w pięciu odsłonach, a może i więcej, jeśli wgłębić się w formę spektaklu zrealizowanego według pomysłu inscenizacyjnego i scenariusza Katarzyny Raduszyńskiej. Obok fragmentów pełnowymiarowych komedii ("Pan Geldhab", "Ożenić się nie mogę") pojawiają się jednoaktówki ("Zrzędność i przekora", "Pierwsza lepsza oraz Świeczka zgasła"). Całość ujęta jest w formę "krotochwili ze śpiewami" (to odautorskie gatunkowe określenie "Nowego Don Kiszota"), swego rodzaju wieczoru kabaretowego.

Barwne towarzystwo zasiada na plastikowych krzesełkach, w niby-świetlicy ozdo bionej kwiatami w donicach i motywem labiryntu na ścianach, i daje występy w scenach z Fredry, kłaniając się po zakończeniu każdej z nich. Sceny oddzielone są piosenkami niczym z literackiego kabaretu, część z nich to piosenki o miłości, kontrapunktowane tyrolskim jodłowaniem albo jękami zawiedzionego mężczyzny, część to znane bajki Fredry z "Pana Jowialskiego": o czyżyku i ziębie, o małpie w kąpieli, o osiołku, któremu "w żłobie dano". Na pierwszym planie toczą się wartko perypetie młodego mężczyzny, który usiłuje się ożenić, a w tle chór aktorów naśladuje odgłosy deszczu, beczenie barana lub zapowiada wejście gości. Taki to teatrzyk w teatrze.

Granie Fredry nie w kostiumach, łapanie wielu srok za ogon i próby wyciśnięcia z wiekowych komedii ekstraktu śmieszności przynoszą rezultaty co najmniej ciekawe. Komizm spektaklu nie bierze się z zawikłanych intryg, ważniejsze niż akcja są komiczne portrety ludzkie. Intrygi zaś zostały sprowadzone zazwyczaj do sedna, czyli pokonywania przeszkód na drodze kawalera. Głównym bohaterem spektaklu jest młody mężczyzna "ożenić się nie mogę", w którego wciela się ze swadą Sławomir Maciejewski. Nazywam go w ten sposób, bo każda scena z jego udziałem, w której próbuje zdobyć żonę, kończy się fiaskiem. Oznacza to, że niektóre utwory Fredry musiały zostać pozbawione konwencjonalnego komediowego happy endu. Owszem, "Pan Geldhab" kończy się tak jak u komediopisarza - Geldhab zostaje "na lodzie, a panna na koszu", a w "Ożenić się nie mogę" pechowy Florian okazuje się piątym kołem u wozu pośród szczęśliwych, przynajmniej w tym momencie, par; w pozostałych utworach jednak nastąpiły zmiany.

W "Zrzędności i przekorze" młodym nie udaje się przekonać braci Zrzędów, aby wydali za Lubomira Zosię, w "Pierwszej lepszej" został tylko jeden poziom intrygi: plan Alfreda ożenienia się na chybił trafił. Kulminacją sceny stała się udana próba wyrwania z rąk Marty małżeńskiego cyrografu. Niby happy end, ale kawaler zostaje nadal sam. W zagranej w całości - a w wymiarze aktorskim koncertowo - jednoaktówce "Świeczka zgasła" finał jest tyleż śmieszny, ile z męskiego punktu widzenia bolesny: gasnąca świeczka nabiera znaczeń erotycznych, a Pan, pechowa jednostka prześladowana przez fatum, zmienia się w jednostkę chorobową - impotenta. Motywem przewodnim spektaklu staje się w ten sposób na wskroś współczesny problem z tworzeniem (względnie) trwałych i (względnie) szczęśliwych związków damsko-męskich.

Jaki jest zatem bilans reżyserskich ingerencji w tekst Fredry? Na szczęście mało tu "grepsów" mających uśmiesznić Fredrę: wciąganie "kreski" przez Alfreda, grube słowa rzucane przez Majora (Paweł Kowalski) w pościgu za Lisiewiczem (Radosław Garncarek), poszukiwanie Marskiego w Inowrocławiu (w spektaklu dla profesorów) lub na Bielanach (w spektaklu dla studentów), do tego oszczędna konferansjerka Maciejewskiego. Reżyser przedstawienia oparł się pokusie uwspółcześniania Fredry we wszystkim, co się da. Zostawił także pole do popisu aktorom, którzy grają teksty Fredry sprawnie i śmiesznie. Jest to bowiem spektakl z gatunku popisowych, przedstawienie, w którym aktor może poszaleć, czasem zaimprowizować. Salwy śmiechu wywołują sceny upajania się Flory (Mirosława Sobik) rolą księżnej, udawanego żalu Księcia (Łukasz Ignasiński), który woli majątek po zmarłej ciotce niż "po" żywej Geldhabównie; samego siebie przechodzi Grzegorz Wiśniewski w roli Gdańskiego - brawurową szarżę komiczną między rzędami widzów buduje z kilku słów i fraz z tekstu. Jedną z pań na widowni tuli mocno i prosi o wysłuchanie, widza, któremu usiadł na kolanach, groźnie beszta: "Siadaj, waćpan", na płaczącą ze śmiechu publiczność wrzeszczy: "Cicho!", "Co?!", i urządza zbiorowe skandowanie nazwiska kochanka żony: "Marski! Marski!"

Równie popisowe są sceny z udziałem Sławomira Maciejewskiego, który w tym spektaklu robi za gwiazdę, trochę sobie kpiąc z tego gwiazdorskiego wizerunku. W pamięć zapadają jego duety z Marią Kierzkowską w "Świeczka zgasła", a nade wszystko duet w "Pierwszej lepszej" z Anną Romanowicz- Kozanecką jako Martą, która sprytnie podchodzi naiwnego Alfreda, rozbiera go niemal do naga (wystraszony Alfred kurczowo trzyma swoje majtki), a potem przebiera go w kostium niedźwiedzia. "Miś" ostatkiem sił wyrywa jej zza biustu kontrakt ślubny i pożera na oczach rozbawionej widowni. Za chwilę ten sam "Miś" Maciejewski odgrywa rolę czyżyka zwabionego przez ziębę (wiersz recytuje Grzegorz Wiśniewski, a refren śpiewa chór aktorów) i oto mamy w skrócie obraz tragicznego losu małżonka: schwytanego w pułapkę przez sprytną "ziębę", przemienionego w jarmarcznego misia i czyżyka zarazem. Nieprzypadkowo tyle tu postaci zwierzęcych: kawaler szukający żony, tak samo jak mąż, to osioł (któremu w żłobie dano), to małpa w kąpieli, "szczęśliwy" kaczor, no i czyżyk ("Niejeden jest czyżykiem, co się dziś ożenił"). Nieszczęściem jest zarówno pustka w kawalerskim domu, jak i niewola w domu jakiejś "zięby", nieudana próba poślubienia jakiejś kobiety, jak i próba udana. Mężczyźni zostają wyśmiani, kobiety wykpione. Żadnych happy endów, żadnych złudzeń, tylko serie nieudanych związków i obrazy międzyludzkiej szarpaniny.

Prawdą jest, że toruński wieczór z Fredrą to dla sporej części widzów dawka wyłącznie beztroskiego śmiechu. Śmiać się z kogoś nie zaszkodzi. Prawdą jest, że świat przedstawiony w komediach Fredry pozostaje staromodny, niedzisiejszy, a kawalerowie i panny nie przemieniają się we współczesnych singli, choć z singlami mają trochę wspólnego: niechęć do małżeńskiej niewoli, poczucie lęku przed utratą wolności zmieszane z pragnieniem bycia z kimś. Takim "singlem" jest przecież Pan w jednoaktówce "Świeczka zgasła", kiedy mówi: "To dobrze, jesteś jeszcze wolną, bardzo dobrze, ja wolność lubię". Tyle że wolność w swoim domku i wolność ukochanej nie chcą się zsumować. W matematyce międzyludzkich relacji dwa plusy nieraz dają minus. Więc nie ma wyjścia z tego labiryntu relacji między kobietami i mężczyznami? A może - rodzi się w głowie zaskakująca puenta - po prostu nie ma wolności bez solidarności. Między mężem i żoną, tak jak między reżyserem i autorem dramatu.

Artur Duda - polonista, teatrolog, adiunkt w Zakładzie Dramatu, Teatru i Filmu UMK w Toruniu; zajmuje się problemami teatru i innych widowisk. Autor książki "Teatr realności" (2006) i zbioru szkiców "Trzydzieści pięć sezonów Jadwigi Oleradzkiej" (2010).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji