Warszawa Teatr Dramatyczny: Szewcy Witkiewicza
Tę klęskę trzeba zobaczyć na własne oczy - choć słaba to motywacja nawet dla profesjonalistów, nie mówiąc o normalnej widowni. Rozumnie postulowanego w programie "czwartego aktu" scenicznej kariery "Szewców" zacząć się nie udało, a że etap poprzedni mamy za sobą, przedstawienie Prusa zawisło w idealnej próżni. Zdezorientowana publiczność odruchowo reagowała na zabójcze niegdyś aluzje, nerwowo szukała nowych (bezrobocie, kwestia chłopska), to znów starała się bawić samym tekstem, o ile akurat byt słyszalny. Nieszczęście jest bowiem totalne. Na poziomie znaczeń mamy spektakl bez tematu, czyli o niczym - słowa, słowa, gadu, gadu... Również bez postaci, bo te akurat u Witkacego w próżni egzystować nie mogą. Jeden tylko Jarosław Gajewski próbował uzasadnić sceniczne istnienie Scurvy'ego. ale pozbawiony oparcia musiał ulec okolicznościom. Brak i pointy, gdyż usunięcie Hiper-Robociarza i Towarzyszy nie zostało zrekompensowane. Na poziomie warsztatowym z kolei powstało przedstawienie dla widzów biegle znających sztukę, skoro kwestie w większości giną, mówione za szybko, pod nosem, do wewnątrz, w stół, w kostium, wreszcie w licznie zgromadzone obuwie. Od początku brak tempa i rytmu, nieczytelne, "brudne" sytuacje kulminują się w przypadkowym chaosie sceny więziennej (gdzie aż się prosi o precyzyjny mechanizm torturarium), resztki słów zagłusza stuk młotków. Dlaczego tak właśnie się stało, pojąć trudno. Czyżby Szewcy nagle przestali nadawać się do grania? Sądzę, że jest inaczej, ale na praktyczny dowód tego przekonania przyjdzie jeszcze, niestety, poczekać.