Artykuły

Portret damy we wnętrzu

"W pani Stein znalazłem boha­terkę, której bezsporna wielkość była zupełnie nieszlachetna. Jest ona wystarczająco dobra dla dramatu i wystarczająco zła dla tragedii". (PETER HACKS)

Wnętrze jest słodkie, zielono-niebieskie, wytapetowane i wybite widoczkami osiemna­stowiecznego Weimaru, buduarowe, kokocie i niepoważne. Tapicerka każdej kanapki i stołeczka powiela te same co na ścianie zielone, żółte, niebieskie domki i uliczki; Natłok zwielokrotnionego motywu rozśmie­sza i nastraja na historię jeśli na­wet całkiem smutną, to przecież i wielce zabawną zapewne.

Bohaterka nosi nieprzejrzysty, cie­listy negliż, rozpuszczone włosy ze wstążką nad czołem, w rękach raz po raz mnie świeżo wyciągniętą z koszyczka chusteczkę, by ją natych­miast zresztą porzucić na dywan w weimarskie domki. Dama jest pięk­na, buduaru prawie nie opuszcza, niewielu jej czynności jesteśmy świadkami: pije kawę, rozpakowu­je kosz z przesyłką, grzebie w pudłach na listy, odczytuje ich fragmen­ty, przegląda książki, wypatruje przez okno (z perspektywą na dom­ki weimarskie w tle) dyliżansu pocz­towego, dzwoni na służbę i opowiada. Mówi właściwie cały czas - do sie­bie, do nas, do partnera siedzącego lub stojącego milcząco. Dama prze­żywa różne stany nerwów, samopo­czucia i uczuć, każdemu z nich to­warzyszy inna forma zachowań i reakcji - mężczyzna obecny w budua­rze milczy przez cały czas z kamien­ną twarzą atrapy. Po paru minutach nie zauważa go się wcale. Pozostaje wnętrze i dama.

Po godzinie i trzydziestu minutach spędzonych na podpatrywaniu za­chowań i tekstów damy z zielononiebieskiego wnętrza, wiemy dokład­nie, że jest to dama formatu śred­niego. Aż i zaledwie, średniego po prostu.

Po godzinie i trzydziestu minutach spędzonych na oglądaniu gry aktor­ki odtwarzającej postać damy z zielono-niebieskiego wnętrza, wiemy dokładnie, że jest to kreacja arty­styczna największego formatu. Aż i po prostu, kreacja.

Damą jest Aleksandra Śląska w reżyserowanym przez siebie prapre­mierowym mono-spektaklu według sztuki Petera Hacksa "Rozmowa w domu państwa Stein o nieobecnym panu von Goethe". Wnętrze na sce­nie teatru Ateneum projektu Marci­na Stajewskiego to buduar damy dworu księżnej Amalii Weimarskiej, żony wielkiego koniuszego von Stei­na, matki siedmiorga dzieci, Charlotty von Stein urodzonej von Schardt, znanej światu z faktu, że była przyjaciółką Goethego.

Jest rok 1786, poeta właśnie opu­ścił nagle Weimar i Charlotte, by okazało się wkrótce - w czasie spektaklu również - że oto odnalazł się we Włoszech. (Skąd śle przyjaciółce podarunek).

Zanim jednak wyjaśni się sprawa: gdzie jest Goethe, Charlotta tłuma­czy milczącemu mężowi i sobie przy­czyny jego ucieczki. Goethe - jak chce tekst, nieobecny - ma w mo­mencie owych spowiedzi Charlotty lat 37, pani von Stein pozostawiona w weimarskim buduarze lat 44 a ich związek, tak nagle przerwany - lat 10.

Charlotta von Stein dla Hacksa okazała się być warta jedynie drama­tu. Kocha, cierpi, jak typowa jej sta­nu kobieta, jak one jest też zapo­biegliwa, zaradna, sprytna. Chce posiadać dobra, pozycję i kochanka, który zresztą od pewnego momentu był tej pozycji najwyższą rękojmią. Charlotta widzi wady i słabości Goe­thego, ale jej perspektywa jest dziś szokująca: widzi nie to, co zobaczy­łaby w Goethem, zapewne - po stronie zalet i wad - współczesna kobieta.

Charlotta jako temat najwyraźniej bawi Hacksa. Napisanie tego mono-scenariusza, czy - jak upiera się Hacks - "sztuki dwuosobowej, któ­ra w gruncie rzeczy jest sztuką jed­noosobową, a znów ta jest w grun­cie rzeczy sztuką dwuosobową", by­ło kaprysem męskiej megalomanii, pokazaniem figi legendzie. Nieszczę­sna Charlotta jest tu zobaczona w krzywym zwierciadełku "późnego wnuka", który wbrew temu co pisze (... "nie jest to sztuka o kobiecie") chce chyba przy tej okazji przepro­wadzić własne porachunki z płcią piękną. Charlotta z jego tekstu mu­si więc wypowiadać całe szeregi bły­skotliwych maksym o życiu, miłoś­ci, kobiecie i mężczyźnie, często ska­zana jest na uprawianie buduarowej publicystyki. Dużo tu szlagwortów, niewiele zdań wiarygodnie szczerych. Papier szeleści, ale całość daje przecież wizerunek przepyszny: a no właśnie, damy średniego kalibru, której przypadła wygrana losu, bo romans aż z Goethem.

Peter Hacks, czołowy dziś pisarz, eseista, estetyk i dramaturg NRD (jego komedie "Adam i Ewa" i "Jar­mark to Plundersweilern" można było obejrzeć w Polsce w ubiegłym roku podczas Dni Teatru NRD), lubi od dawna optykę żartu i pogody za­przęgniętą w służbę wątków już okrzepłych w tradycji kulturowej. Stąd motywy klasyczne w "Amfitrionie", "Omfale" i "Adamie i Ewie", stąd sztuka o wyprawie Kolumba i odkryciu Indii Zachodnich ("Inaugu­racja wieku Indii"), gdzie oczywiście pada mit o idealistycznym odkrywcy, stąd rzecz o feudałach ("Opowieść o księciu Erneście, czyli bohater i jego świat") i ich bohaterstwie niekonie­cznie dobrowolnym, itd.

Także i ostatnia sztuka (prapre­miera niemiecka w r. 1975, w Maxim Gorki Theater, wykonanie Karin Gregorek) "Rozmowa w domu pań­stwa Stein... (...)" nie jest, oczywiś­cie, tylko żartem, inteligentnym i dobrze skonstruowanym żartem na temat muzy geniusza czy muz geniu­szy. Taka ocena byłaby krzywdząca, rzecz o Charlotcie otwiera perspek­tywę na spojrzenie z dystansu na sprawy i rzeczy uznane, zmusza nie­mal do odbierania ich dzisiejszymi oczami, przesuwa akcenty tego odbioru. To wcale niemało, taka nie­wielka w skali propozycja historycz­nego relatywizmu w stosunku do osób i wydarzeń zastygłych już nieco w obiegowy constans. Ale najistot­niejszy walor "Rozmowy..." Hacksa to fakt, że mogą ją sobą wypełnić po brzegi, nasycić, dowartościować, wy­modelować i dopiero (także - oka­zuje się - literacko) "dokończyć" wielkie aktorki. Udało się to podob­no w NRD Karin Gregorek, udało na pewno w Warszawie Aleksandrze Śląskiej.

Na początku gra historyjkę pt. "w jaki sposób opowiem to mężowi". Lekko speszona, wyraźnie aktorska popisuje się przed nieruchomym Steinem kunsztem kobiety, która po­trafi zagrać scenę tzw. szczerości małżeńskiej. Widać szwy w tej robo­cie, partner jeśli chce, może nie uwierzyć jej grze. Pierwszej grze z serii tych, które nastąpią, aż do mo­mentu nie-grania w finale... Całe dwie pierwsze sekwencje na scenie jest aktorka, nie najlepsza, choć zrę­czna. Nie Śląska naturalnie, lecz Charlotta von Stein - grająca przed Steinem cnotliwą i obcą duchowo Goethemu damę z wielkiego świata.

Ta gra robiona jest koronkowo - aktorka (Śląska) każe swej bohater­ce być tzw. "aktorką swego życia" i demonstrować przeróżne strategie kobiecych asekuracji, nagłych pół­prawd i szybkich rejterad. Charlot­ta ani na moment nie jest szczera. Śląska pozwala sobie na to, kiedy tylko może: dystansując się lekko od tamtej, dyskretnie i bardzo ele­gancko. Nie ma tu żadnych utożsa­mień, wejść całkowitych w obcą psychikę - nic z tych rzeczy. Alek­sandra Śląska jest stąd, z teraz, a Charlotte z jej głosem, nerwowym gestami i dystynkcją przynależy do prywatnego spektaklu państwa von Stein w zielononiebieskim wnętrzu. Ten widoczny, acz bardzo subtelnie zaznaczony dystans Śląskiej decydu­je o jej zwycięstwie nad Charlotte i Hacksem, podnosi rangę i wymiar spektaklu. W uproszczeniu - daje sztuce próbę teatru. I jeżeli nie sprawdza się każdemu tekst, spraw­dza się jego wersja sceniczna. Mimo że tak w istocie niewdzięcz­na: monodram bez akcji na odwiecz­ne tematy "gry kobiecej", z geniu­szem jako podmiotem na dodatek. Wszystkie elementy banalne, znane, kryjące niechybne pułapki, w któ­rych znużenie widza jest jedną z najbardziej niebezpiecznych.

Śląska nie tylko nie nuży, ale ożywia widza - raczej - jeśli roz­leniwionego, to na początku. Kul­minuje napięcie, rozładowuje na za­sadzie niespodzianki, poza schemata­mi. Niepostrzeżenie dla nas zmienia konwencję spowiedzi Charlotty w buduarze. Już nie gra "tłumaczącej okoliczności" związku z Goethem a tylko swoją - Charlotty - nie­zwykłość, inteligencję, bystrość i dar przewidywania. Prezentuje się Steinowi jako partnerka, która po­trafi rozumieć rację stanu, pomóc gdzie trzeba, ale też i ostrzega, że - oto - żąda specjalnych warunków traktowania. Stein milczy, Charlotta się rozmarza wspomnieniami i pod­nieca nadziejami, i oto - z "gry" kobiecej rodzi się mitomański i nar­cystyczny popis: Goethe ją zabierze, ona będzie jego żoną a Steinowi powie co o nim myśli w związku z łóżkiem małżeńskim w szczególności. Te sekwencje już są smutne a cień dramatu towarzyszy żałosnej w swej

euforii i nadziejach ( a także zemście na obu, Goethem i mężu) damie. Pointa łatwa do przewidzenia, na kilka sekund Śląska jest wtedy Charlottą: upokorzoną, opuszczoną, z milczącym mężem u boku. Schylona nad koszem i listem jest postacią " z dramatu". Jak chciało życie (Goethe nie wrócił już do kochanki), jak chciał Peter Hacks, jak szczerze sygnalizuje to także i na własną odpowiedzialność - Śląska.

Półtorej godziny na scenie - piekielnie trudna sprawa, zwłaszcza gdy - jak tu - gra się dwie racje. Lękowo-kompleksowe racje Charlotty (tych ilość nieprzeliczona i zmienna) i... własne, nie komentujące wprost tamtych przecież - odrębne. Te dru­gie to pobłażliwy nawias przedstawienia - i wielki triumf warsztatu aktorskiego i nie pogwałconej przez ten warsztat osobowości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji