Artykuły

Powolne ciemnienie świata

Grzegorzewski dawał kreacje tak wyjątkowe, że wchodziły w głowę definitywnie i nie zapominało się ich i do przypominania żadne mniej lub bardziej metaforyczne proustowskie magdalenki nie są potrzebne. W takim znaczeniu Jego los artystyczny był wyraźny: albo się go pamiętało, albo nie, albo akceptowało, albo odrzucało, albo podziwiało, albo na nim psy wieszało - o zmarłym artyście pisze Jerzy Pilch.

Akurat "Powolnego ciemnienia malowideł", spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego opartego na "Pod wulkanem" Lowry'ego, nie widziałem. Ale generalnie, z w miarę czystym sumieniem mogę powiedzieć, że znam i pamiętam wiele jego przedstawień. Grzegorzewski przykuwał uwagę i pracował ostro. Teraz ułożyłem na biurku kilkanaście programów teatralnych, co mi na pamiątkę tamtych spektakli zostały, i ścisnęło mi się serce. Nic jednak, nic absolutnie po teatrze nie zostaje. Zostają programy teatralne, a to jest nic.

Sentymentalnie mi się zdawało, że wybuchnie z tych broszur pamięć intensywnych wizji reżysera, że przypomnę sobie, kiedy, o jakiej porze roku, w jakich okolicznościach życiowych dane przedstawienie widziałem, że przypomnę sobie wszystko: światło, kurz nad sceną, zapach perfum współpasażerki teatralnej jazdy - nic z tego. Zapomniałem wiele. Albo inaczej: zapamiętałem wiele, zapamiętałem w każdym razie tyle, że pożółkłe programy teatralne już mi wiele nie unaocznią. Grzegorzewski dawał kreacje tak wyjątkowe, że wchodziły w głowę definitywnie i nie zapominało się ich i do przypominania żadne mniej lub bardziej metaforyczne proustowskie magdalenki nie są potrzebne. W takim znaczeniu Jego los artystyczny był wyraźny: albo się go pamiętało, albo nie, albo akceptowało, albo odrzucało, albo podziwiało, albo na nim psy wieszało.

W krakowskim przedstawieniu "Dziesięciu portretów z czajką w tle" Dorn - Bińczycki brał Trigorina - Stuhra pod rękę, obcesowo, apodyktycznie prowadził go na ukos przez scenę i na jednym oddechu i tonie mówił, że pokazał się pewien artykuł w gazecie, o którym chciałem porozmawiać, niech pan zabierze stąd panią Irenę, jej syn się zastrzelił. Słynny i mocny sam w sobie koniec "Czajki" - Grzegorzewski uczynił mocnym niebywale. Ta ostatnia scena dramatu była pierwszą sceną Grzegorzewskiego, którą miałem na zawsze zapamiętać.

Jak powszechnie wiadomo - robił teatr dziwny, w tej dziwności zdarzyła się dla mnie osobiście rzecz najdziwniejsza. Jest mianowicie wśród jego prac adaptacja "Śmierci Iwana Iljicza" - tekstu, który nie ja jeden mam za arcydzieło arcydzieł, tekstu, który wyznacza przez swój geniusz kres ludzkich możliwości w pisaniu prozy, tekstu, który przez to nie jest ani na film, ani na teatr przekładalny - bo przy tej akurat tołstojowskiej skończoności każdy reżyser musi zdechnąć w zaraniu. On to na dodatek zrobił z całą swoją bezczelną brawurą, kompletnie nierealistycznie, tekst poskracał, Gołowinowi - Peszkowi po równoważni gimnastycznej (nie ma tego w oryginale) kazał chodzić, inne bajery postwarzał - kompletna, słowem, masakra. I w tej masakrze była prawda, była dziwnie paradoksalna, ale tym intensywniejsza wierność Tołstojowi i był język, którym mają prawo mówić tylko najwięksi Awangardziści - kiedyś Kantor, wtedy On, dziś Lupa. Słowem jego przedstawienie według Czechowa dało mi dlań zachwyt, a jego przedstawienie według Tołstoja dało mi weń wiarę. I od tamtych krakowskich czasów z wiarą, zachwytem i wiernie kibicowałem Jerzemu Grzegorzewskiemu. Piszę tak, jak go czytałem, po swojemu. Jemu by się to podobało, on czytał bardzo po swojemu. Wyspiański, Gombrowicz, Kafka, Krasiński, Joyce, Mickiewicz, Różewicz bardzo po swojemu byli przezeń czytani. Daj Panie Boże wszystkim klasykom tak obrazoburczych, tak niewiernych i tak nonszalanckich czytelników.

Z czasem świat jego przedstawień gęstniał i ciemniał. Gęstniały i ciemniały jego tajemnicze, z najprzeróżniejszych sprzętów i surowców uczynione dekoracje. Mało kto - moim zdaniem nikt, on też nie musiał do końca - rozumiał, o co mu idzie, a on w zapale i z osobliwym nieraz uśmiechem montował na scenie coraz gęstsze labirynty. Zapewne materializując je na scenie, odczyniał ich upiorną duchową moc. Jak się widziało parę Jego ostatnich rzeczy, to niepodobna nie wpaść na prostą metaforę, że to się mianowicie rozgrywało jakby w brzuchu Lewiatana. Scena Grzegorzewskiego była sceną osaczoną przez dookolną, coraz gęstszą gęstość. Miejscem, pramiejscem akcji jego "Ślubu", jego "Nieboskiej" i jego prawie wszystkiego były mityczne, biblijne i zarazem realne trzewia potwora. Czy starotestamentowa historia Jonasza połkniętego, a potem wyplutego przez wielką rybę, była jakąś Jego szczególną historią - nie wiem. W "Morzu i zwierciadle" szkielet wielkiej ryby jest na scenie w sensie ścisłym, czy jest to symbol wprost z "Jonasza" wzięty, pewne nie jest. Tak czy tak, jest to szczególna historia ludzkości.

Przedstawienie, którego z formalnych powodów nigdy nie było - niesłychanie zmysłowa wizja oparta na "Giacomo Joyce" - mogło dowodzić, jak mocna była w nim tęsknota za przestrzenią jasną, harmonijną i po prostu piękną. Miało się to rozgrywać w rozległych i świetlistych marmurach foyer Narodowego, krok od gołego nieba. Do premiery nie doszło. Do kilkanaście miesięcy późniejszej premiery "Duszyczki", rozgrywającej się w teatralnych piwnicach, krok od czeluści - doszło. Mógłby się z niesmakiem skrzywić na rejestrowanie tego rodzaju powierzchownych przypadków. Ale może figlarny błysk zalśniłby mu w oku. Nie wiadomo. Twarz Grzegorzewski miał tajemniczą. Była to twarz smakującego życie sybaryty i twarz człowieka smutnego przeraźliwie. Twarz kogoś suwerennie pewnego swych racji i twarz kogoś, kto ma same wątpliwości, twarz pogodnego dziecka i zgorzkniałego mędrca, oblicze anielskie i demoniczne.

Bez mała rok temu rozmawiałem z nim trochę dłużej i z bliska widziałem całą jego dziwność. Zawsze był dziwny. Jak trzydzieści lat temu w największe upały łaził po Krakowie w wielokrotnych paltach, nie był może dziwny? Był bardzo. A teraz, jak umarł, dopiero jest dziwny. Bo też kto za szybko pojmie, że wokół są coraz ciaśniejsze wnętrzności Lewiatana, że wielka ryba, która nas połknęła, wypluje nas wprawdzie na brzeg, ale to już będzie brzeg tamtego świata, kto otóż takie obrazy za wcześnie pojmie i za uporczywie - nie daj Boże - je przedstawia - dziwaczeje nieco.

Na zdjęciu: Jerzy Grzegorzewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji