Artykuły

Rosół wolno stygnący

Wyznania szczerego entuzjasty teatru

Bodaj jedynym elementem tego przedstawienia, który nie leży, jest kurtyna, która wisi. Droga pani Iwono, czy byłaby pani łaskawa poinformować mnie, o co właściwie pani chodzi z tym Uniłowskim i jego "Wspólnym pokojem"? Jest oczywistością, że pani dyrektor Krystyna Meissner nie zadała pani reżyser Iwonie Kempie tego trudnego pytania. Meissner nie zadała Kempie tego pytania, albowiem niechybnie nie zadała jej w ogóle żadnego pytania, w związku z czym obarczona zgubną wolnością Kempa położyła się i skleciła spektakl głównie o leżeniu. Oto lwia część pokazujących się w przedstawieniu młodych artystów Starego zajmuje się przede wszystkim cięciem małego komara na trudnym ołtarzu sztuki. Owszem, wstają niekiedy, ale i tak po to tylko, by się za chwilę znowu położyć. I rzeczywiście - kładą się. Prawdę powiedziawszy, trudno się temu ziewającemu procederowi dziwić, w teatrze bowiem jest tak, że gdy aktor nie pojmuje, o co właściwie chodzi, na wszelki wypadek woli się położyć, by zasugerować egzystencjalną głębię granej przez siebie postaci. Rzecz jasna, nie wszystkim artystom dane jest leżeć na scenie. Nie oznacza to jednak, że od razu należy im współczuć. Ci bowiem, którym nie jest dane leżeć artystycznie, leżą prywatnie w cichych mrokach garderób, co w konsekwencji powoduje pewną niezręczność. Trudno jest zagrać cokolwiek, mając całe oczy w tzw. śpiochach.

Bohaterowie leżą zatem, by wstać, a wstają, by znowu się położyć. W międzyczasie natomiast idą do knajpy, aby się napić. Po pierwsze dlatego, że są artystami, po drugie zaś - wiedzą, że najlepszym leżeniem jest leżenie na dużej bani. Tutaj, w knajpce, artysta Lucjan (Piotr Grabowski) nawiązuje fatalny romans z panną Leopard (Maja Ostaszewska). On ją nakłania do wspólnego leżenia, ona zaś odmawia, w związku z czym - już w domu - on nakłania do wspólnego leżenia niejaką Teodozję, kuchtę (Monika Jakowczuk). Teodozja - jak to Teodozja - nie odmawia wprawdzie, ale niestety okaże się dla naszego Lucjana Teodozją zbyt dynamiczną. Dynamika rumianej Teodozji do reszty zgruchocze i tak już zgruchotane nie wyleczoną gruźlicą płuca bladego Lucjana. Koniec jest wiadomy - śmierć na leżąco. Oprócz niej będziemy jeszcze obcować ze śmiercią na wisząco oraz mniej więcej na stojąco. Z powodu nie zdanego egzaminu powiesi się Władzio, ambitny student prawa, natomiast Edzio, student medycyny zacznie się słaniać z powodu trupiego jadu, którym się zatruł na zajęciach w prosektorium i którego - mimo namiętnego ssania - nie był w stanie wyssać sobie z palca. Wstrząsająca historia pierwszej pomocy, która się nie powiodła. Wstrząsająca, ale i tak mniej wstrząsająca niż epilog, samotnie odegrany przez Teodozję. Oto pusty pokój, Lucjan już wyzionął ducha, troskliwa Teodozja niestety jeszcze nie wie. Wkracza na scenę z talerzem rosołu w dłoniach. Wkracza i już wie, a wie, gdyż on rosołu nie je. Cóż za mroczny trójkąt! Z jednej strony powoli stygnący Lucjan, z drugiej powoli stygnąca zupa, w środku zaś ona - kucharka, w której powoli narasta pewność, że akurat tym razem nieszczęsną kurę położyła bez sensu. Zabiłam dla ciebie kurę - skowycze.

Zabiłam dla ciebie kurę... zabiłam dla ciebie kurę... kurę dla ciebie zabiłam... dla ciebie kurę zabiłam... dla ciebie zabiłam kurę - łka i zawodzi, niczym wzgardzona przez los miłośniczka drobiu. Zapada ostatnia już egipska ciemność, dzieło Kempy finiszuje definitywnie.

Spektakl, który opiera się na leżeniu absolutnie wszystkiego, kończy się songiem o kurze, która padła niepotrzebnie.

Trzeba mieć zaiste niebywałe zamiłowanie do horyzontalności, by tak precyzyjnie spłaszczyć Uniłowskiego, by zmienić go w tak cienki naleśnik, w pensjonarkę-grafomankę, dostarczycielkę tandetnych rewelacji o, proszę ja was, smutnym losie artysty w trudnych czasach międzywojennych. Było biednie, w związku z czym żyło się u kogoś kątem, piło się, ględziło się, po czym się na płuca umierało. Trzeba rzeczywiście twardo i definitywnie leżeć, by wypieścić dwie bite godziny tak strzelistej teatralnej nudy i litej pustki, by przez sto dwadzieścia minut tak cudownie nie mieć niczego do powiedzenia, poza owym żałosnym truizmem o losie artysty, którego to truizmu powolne wypowiedzenie trwa sekund góra piętnaście. Trzeba się reżyserując sporo należeć, by tak wytrawnie położyć każdą rolę z osobna oraz wszystkie naraz, by wyprodukować taką ilość scenicznego bałaganu, prowincji, paniki i ciemności. Trzeba się zdrzemnąć oraz w dobrym humorze być należy, by jednemu z pięciu kelnerów nakazać chodzić po knajpce na rękach, scenografowi zaś zaproponować, by wspólny pokój był nie tylko wspólny, ale i poruszający się.

Oto w drugiej godzinie wzrok wytężyłem ciekawie. Patrzę, a tu scenografia rusza naraz - niczym sławetny las w "Makbecie" - ku widzom. Sunie i sunie, ja zaś kombinuję i kombinuję. Wjedzie, szelma, na widownię czy też nie wjedzie? Nie wjechała, z którego to faktu można wyciągnąć tylko jeden prawidłowy wniosek. Otóż, szalenie miła i rozluźniająca zabawa ze Starym Teatrem w kucanego berka rozwija się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji