Artykuły

W krainie Bubeków i żelaznych Suk

O tym, czym różni się bitwa pod Grunwaldem od stanu wojennego, dlaczego Polacy wciąż żyją na cmentarzach, o podsłuchach montowanych w pluszowych miśkach i wolności, którą ma tylko dziecko - z aktorem i reżyserem Janem Peszkiem rozmawia Beata Maciejewska

Beata Maciejewska: Co pan robił 13 grudnia 1981?

Jan Peszek: Byłem w Łodzi. Grałem gościnnie w "Trans-Atlantyku" wystawionym przez Teatr im. Jaracza. W sobotę wcielałem się w postać Portugalczyka Gonzala, chodziłem po ulicach Buenos Aires, słuchałem okrzyków "Polonia, Polonia", które rozbrzmiewały w mieście na wieść o agresji Niemiec na Polskę. A w niedzielę rano, pod oknem gościnnego mieszkania teatru, na łódzkim podwórku studni usłyszałem wołanie: "Janek! Wojna!". To mój student Krzysztof Franieczek (grający w spektaklu Horacja) postanowił poinformować mnie jak najszybciej o decyzji generała Jaruzelskiego. Czysty surrealizm. Niby coś groźnego w powietrzu wisiało, ale słowo "wojna" niemal wszystkich musiało zaskoczyć.

Wystraszyć? Wywołać szok? Pamięta pan emocje, które się wówczas pojawiły?

- Nie balem się. Nie jestem lękliwy i w sytuacjach zagrożenia umiem zachować zimną krew. Ale byłem zdezorientowany, jakby zawieszony w próżni. Ponieważ w moim mieszkaniu nie było telewizora, pobiegliśmy do akademika, żeby zobaczyć historyczny spektakl ogłaszania stanu wojennego. Pamiętam, że zwróciłem uwagę na muzykę Chopina sączącą się ze szklanego okienka. Ten Chopin wydał mi się absurdalny, zupełnie nie na miejscu. Przykład czystej manipulacji. Przecież nikt go nie pytał, czy chce, zebyjego utwory zostały wykorzystane na potrzeby brutalnej rozprawy politycznej. Nie było i nie ma we mnie zgody na takie nadużycia.

Pytam pana o emocje i osobistą pamięć wydarzeń sprzed trzydziestu lat, bo postanowił pan przenieść na scenę opowieść o stanie wojennym napisaną przez człowieka, który tamtego dnia, gdy w telewizji nie pojawił się bajkowy "Teleranek", miał siedem lat. W pamięci Jacka Dukają, autora "Wrońca", pozostały tylko strzępy peerelowskiej rzeczywistości, magicznie przetworzone

w wyobraźni dziecka. I z tych strzępów utkał baśń o wydarzeniach, w których wielu widzów uczestniczyło w sposób w pełni świadomy. Nie obawia się pan takiej konfrontacji?

- Nie. Jest coś bardzo pociągającego w przedstawieniu rzeczywistości stanu wojennego z pozycji dziecka. Dziecko jest wolne. Traci tę wolność dopiero wówczas, gdy przestaje wierzyć w baśnie i dorasta. Warto popatrzeć na to, co się zdarzyło, oczami wolnego człowieka. Bez obciążeń i interpretacji przefiltrowanych przez nasze poglądy i doraźne interesy polityczne oraz doświadczenie życiowe. Nie zamierzam analizować, czym w sensie politycznym był stan wojenny. Ani tropić winnych, piętnować lub usprawiedliwiać. Stan wojenny jest w tym spektaklu bardziej tłem niż bohaterem. Tłem bardzo mocnym i przerażającym. To po prostu makabra. Do domu Adasia zagląda przez okno przekrwione oko olbrzymiego ptaszyska, a potężna wronia łapa porywa z domu jego ojca. Adaś trafia do Krainy Bubeków i żelaznych Suk, widzi Momo na ulicach, spotyka Wojaków-Wroniaków, wrzucających żywcem do wrzących kotłów każdego, kto przyłapany w Godzinie Kruka nie ma przepustki.

Pałuje się tu wyłącznie na śmierć, wydłubuje oczy... Nie ma wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły.

- Bo baśniowy świat musi być czarno-biały. Ale to, co baśniowe, jest jednocześnie nierealne i niejednoznaczne, daje pole do różnych interpretacji. Nie wiemy, czy to, co widzi Adaś, przydarzyło się mu naprawdę, czy było tylko snem rozgorączkowanego dziecka. Często się zdarza, że śnimy sen, wiedząc, że to sen. We "Wrońcu" jest wiele takich onirycznych przygód, na przykład rozrzucanie ulotek przez pana Opornego. Kim on jest, czy naprawdę to robił? Na ilustracji do książki Dukaja widzimy oczywiście portret naszego głównego elektryka, czyli prezydenta, pana Nąjoporniejszego, z blaskiem w oczach, ale ja staram się uniknąć takich oczywistych skojarzeń.

Nie będzie Wrońca w ciemnych okularach?

- Okulary będzie nosić wielu bohaterów - cała rodzina Adasia to inteligentni "okularnicy", ojciec literat pisze nawet ulotki - ale z ciemnych, będących znakiem rozpoznawczym generała Jaruzelskiego, zrezygnowałem. Nie chcę dosłowności. Ważniejsze jest dla mnie to, co dzieje się z Adasiem w czasie jego wędrówki przez mroczne miasto w poszukiwaniu rodziny. Adaś niczym Alicja z Krainy Czarów - nieprzypadkowo ją przywołuję, bo książka zaczyna się cytatem z CarroUa - chce za wszelką cenę połapać się w tajemniczym świecie dorosłych, odkryć prawa, które nim rządzą. Chce odzyskać nie tylko rodzinę, ale i przeszłość.

Ładnie to brzmi. Ale wyobrażam sobie jednak Wrońca w okularach, a pana Nąjoporniejszego z wąsami. I wyobrażam sobie, że za kilka lat fragmenty książki Dukaja trafią do szkolnych wypisów, będą wykorzystane jako lektura. Bo w gruncie rzeczy ten tekst wpisuje się w obowiązującą politykę historyczną. Stan wojenny to czysta przemoc, w 1981 roku było jak w 1410 pod Grunwaldem. Wiadomo, czyje truchło powinno zostać na polu bitwy.

- To interpretacja najprostsza i nie jedyna. Prawdą jest, że wojna polsko-jaruzelska trzydzieści lat temu bardzo

precyzyjnie podzieliła pole bitwy i ustawiła naprzeciw siebie wrogie armie. Ale oręż, który byl wówczas w użyciu, wciąż jest stosowany. Z manipulacją ludźmi i informacjami, z inwigilacją i brakiem poszanowania praw jednostki wciąż się spotykamy. Tylko trudniej nam walczyć, bo wróg nie jest do końca określony. Proszę przypomnieć sobie, że świat, w którym żyje Adaś, jest szary. To znak rozpoznawczy Polski Ludowej. Dziecko jest przekonane, że powszechną szarość wytwarza Maszyna, która kradnie kolory. W spektaklu rolę Maszyny-Szarzyny gra gigantyczny telewizor. Do jego okienka wchodzą ludzie kolorowi, ale wychodzą ponure burasy.

Pan właśnie tak się czuje, siedząc z pilotem przed telewizorem?

- Prawie nie oglądam programów informacyjnych. Większość czasu zajmują w nich relacje o rozmaitych katastrofach i nieszczęściach niszczących ludzkość - naturalnych, gospodarczych i politycznych. Tak życie nie wygląda, ale zła wiadomość sprzedaje się lepiej niż dobra. Staram się też nie dotykać klawiatury komputera. Wraz z rozwojem nowych technologii przybywa na świecie wiele groźnych, nieznanych wcześniej form nadużyć. Nasze prywatne zdjęcia, dane osobowe, upodobania, a nawet grzechy mogą zostać ujawnione, wykorzystane przeciwko nam. Coraz więcej firm decyduje się, oczywiście w imię obrony własnych interesów, na inwigilowanie swoich pracowników. Kamery, GPS-y, podsłuchy... Kiedyś SB montowało podsłuch w żyrandolu gabinetu arcybiskupa wrocławskiego, dziś rodzice wstawiają do

pokoju dziecinnego miśka z kamerą, bo chcą wiedzieć, jak pracuje niania. W ostatnich latach polski film i teatr coraz chętniej i efektowniej opowiadają historię. Katyń, cichociemni, wojna polsko-bolszewicka...

Niedługo uczeń nie będzie musiał otwierać podręcznika do historii, wystarczy, że włączy telewizor. Podoba się to panu?

- To duże ryzyko. Historia zawsze była przedmiotem manipulacji politycznych i to nie tylko w systemach totalitarnych. Uważam, że do prezentacji wydarzeń historycznych najlepiej nadaje się dokumentalny nurt kina. W filmach fabularnych czy w teatrze historia powinna być tylko tłem. Możemy pokazać życie zwykłego człowieka, który wpadł w tryby wielkiej historii, ale nie powinniśmy dokonywać ocen. Nachalna dydaktykajest nie tylko mało skuteczna, ale i nieuczciwa. Wszystko zależy od punktu widzenia. Jasne, że mam pogląd, ale go nie narzucam. Widz sam musi wyciągnąć wnioski.

A jakie wnioski powinien wyciągnąć widz, słysząc na spektaklu "Wrońca" muzykę reggae, ilustrującą działania Pozycjonistów? Solidarnościowych bohaterów kojarzę raczej z "Murami" Kaczmarskiego, a tu nagle obce reggae...

- Radosne reggae. Pozycjoniści przecież odnieśli zwycięstwo. My żyjemy ciągle na cmentarzach, jesteśmy przywiązani do kultury martyrologicznej, funeralnej wręcz. Nie potrafimy się cieszyć z żadnego zwycięstwa, bo ciągle eksponujemy nasze cierpienia. Czy to Święto Niepodległości, rocznica zwycięskiej Bitwy Warszawskiej czy pierwszych wolnych wyborów, maszerujemy z wieńcami pod pomnik i zapalamy znicze. A przecież tak wiele udało nam się zrobić. Rozbiliśmy totalitarny system, zapoczątkowaliśmy jesień ludów, wywalczyliśmy wolność, zbudowaliśmy demokrację. To chyba jest powód do radości? Jednak zdecydował się pan na dydaktykę.

- Nie, bo ostateczna ocena należy do widza.

To porozmawiajmy w takim razie o widzach. Dla kogo zrobił pan ten spektakl? Dla dzieci, które nie wiedzą, co to "Teleranek", dla dorosłych opłakujących jego utratę, czy dla tych, którym grudniowa niedziela wciąż kojarzy się z okrzykiem: "Wojna!"?

- Dla wszystkich. Nie dzielę teatru na lalkowy i dramatyczny, dla dzieci lub dla dorosłych. Znam tylko jedno kryterium podziału - kryterium skuteczności. Od lat gram "Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego" Bogusława Schaeffera, który z pewnością nie został napisany z myślą o dzieciach. Zdarza się (najczęściej przy okazji festiwali), że rodzice przychodzą na spektakl z dziećmi, bo nie mają ich gdzie zostawić. Najmłodsi widzowie znakomicie reagują, bardzo często wchodzą ze mną w interakcje. Krótko mówiąc: jeżeli spektakl będzie dobry, przejmujący i czysty w swoim emocjonalnym przekazie, to będzie dla wszystkich. Jasne, że dzieci nie odnajdą teraz wszystkich tropów, ale za jakiś czas wrócą do obrazów, które je zafascynowały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji