Sztuka przekładu: Molier
Publikujemy fragmenty wypowiedzi Jerzego Radziwiłowicza i Jana Polewki, zarejestrowane w lutym br. podczas spotkania z cyklu "Teatr jest światem", organizowanego przez Teatr Polski w Warszawie i redakcję "Teatru". W spotkaniu poświęconemu sztuce przekładu literatury dramatycznej uczestniczyli także Antoni Libera, Adam Pomorski i Jerzy S. Sito.
Jerzy Radziwiłowicz
Sytuacja, w której aktor podejmuje się tłumaczenia utworu dramatycznego tej rangi co dramat Moliera, wydaje się dziś rzadka i nietypowa, choć kiedyś, w początkach naszego teatru, takie przedsięwzięcia były jak najbardziej naturalne. Ktoś chciał zagrać jakiś utwór z obcego repertuaru - sam go sobie przekładał. Teraz podzieliliśmy się na tłumaczy, aktorów, reżyserów - "specjalistów" od różnych dziedzin. Zanim zagrałem Don Juana we Francji, w przedstawieniu wyreżyserowanym przez Jerzego Grzegorzewskiego, nie nosiłem się z zamiarem tłumaczenia jakiegokolwiek utworu scenicznego. Kiedy tę samą wersję przedstawienia Jerzy postanowił wystawić w Teatrze Studio w Warszawie, grałem jeszcze we Francji, a on dawał znaki, że przygląda się przekładom, ale żaden go nie zadowala. Podzieliłem się tym kłopotem z francuskimi aktorami, a oni na to: "Przełóż". Przestraszyłem się, ale oni przekonali mnie mówiąc: "Próbowaliśmy długo, potem zagrałeś Don Juana ponad 50 razy, znasz każde słowo i myśl tego tekstu lepiej niż jakikolwiek tłumacz". Dodali mi odwagi. Po powrocie do Polski przetłumaczyłem początkowo tylko pierwszy akt i pokazałem Jerzemu Grzegorzewskiemu i Jankowi Peszkowi z pytaniem, czy warto się trudzić, a oni od razu zdecydowali, że będziemy grać mój przekład.
(...) I tak weźmy np. monolog Don Juana z 2 sceny I aktu, gdzie wyjaśnia on swoją ideologię Sganarelowi. We francuskim oryginale, kiedy mówiłem ten monolog, słowa, by tak rzec, same mnie niosły. Jest w nim taka sekwencja bezokoliczników, która zawsze mnie zachwycała. Francuskie bezokoliczniki (i słowa w ogóle) są, jeśli się tego chce, gwałtowne i ostre - przede wszystkim za sprawą finalnego akcentu. Pierwsze słowo w zdaniu, które rozpoczyna ową sekwencję jest jednosylabowe. Atak na zdanie jest tym samym od razu mocniejszy. Nie chciałem utracić tego waloru, odmieniając np. słowo "smak": smaku, smakowi, smakiem, bo traciło tym samym siłę i wyraz. Chciałem więc za wszelka cenę zachować jednosylabowy początek:
(...) "Smak najwyższej rozkoszy w ujarzmianiu setkami hołdów serca młodej piękności; to widzieć dzień po dniu postępy, jakie czyni. To kruszyć uniesieniami, łzami i westchnieniami niewinną wstydliwość duszy, której trudno złożyć broń. To łamać krok po kroku ten słabiutki opór, jaki nam stawia. To przezwyciężać skrupuły, którymi się szczyci. I delikatnie kierować ją tam, gdzie chcemy ją doprowadzić."
(...) W tekście Moliera bardzo wiele jest fragmentów rytmizowanej prozy, ujmowanej w karby metrum białego wiersza. Pojawiają się tam zresztą różne metra. Urzekło mnie, że kiedy Don Juan opowiada o usypiającej miłości, a potem o tej, która się ma obudzić, o nowych podbojach - wtedy Molier zmienia dla tych dwóch fragmentów metrum - zaznacza przejście od jednego do drugiego uczucia ośmiozgłoskowcem. W monologu Elwiry dzieje się jeszcze więcej metrycznych zmian. Jest tam i fałszywy aleksandryn, i różnej długości białe wiersze. Louis Jouvet w pięknym tekście mówi, że Molier zapisał monolog Elwiry w rytmie jej zmieniającego się oddechu. Kiedy Elwira dochodzi do końca wypowiedzi i musi przyznać, że prawda jest inna niż sobie wymarzyła - jej oddech skraca się.
" (...) Na próżno słuszne uczucia przemawiały do mnie
codziennie.
Nie chciałam słyszeć ich głosu, który cię zbrodniarzem
czynił w moich oczach.
A z rozkoszą słuchałam tysiąca śmiesznych urojeń, które
twą niewinność malowały sercu.
Aż wreszcie to powitanie nie pozwala mi dłużej wątpić.
A spojrzenie, którym mnie przyjąłeś,
mówi o wiele więcej,
niż bym pragnęła wiedzieć.
Bardzo bym jednak chciała
usłyszeć z twoich ust,
jaki był powód wyjazdu.
Mów, proszę, Don Juanie.
Zobaczymy, w jaki sposób
zdołasz się wytłumaczyć."
Spisała A.R.
Jan Polewka
Na początku byłem tłumaczem mimo woli, odpowiadając na propozycje reżysera Giovanniego Pampiglione. Tak powstał "Medyk mimo chęci". Potem, za namową Krzysztofa Zaleskiego, zostałem kandydatem promowanym na tłumacza z urojenia, a także tłumaczem z musu, szukając innego od scenografii zajęcia. Kiedy zastanawiałem się, czy można żyć z przekładów, stałem się tłumaczem - skąpcem. Nie udało mi się bowiem napełnić swojej szkatułki, z przyczyny niskich honorariów i wrodzonej rozrzutności.
Co do przekładów Moliera i ich obecności w teatrze polskim, to rzecz wygląda następująco: był Boy-Żeleński, który z pomocą Ireny Krzywickiej niemal całkowicie zawładnął francuskim teatrem w Polsce od Moliera po Jarry'ego. Boy przyjął język barokowy, sarmacki, który jednak z biegiem lat stał się coraz trudniejszy tak w graniu, jak i w odbiorze. Mam wielki szacunek dla Boya jako tłumacza prozy osiemnastowiecznej (szczególnie Diderota czy Woltera) czy też dziewiętnastowiecznej, której przekłady są nienaruszalne i kongenialne. Jednak co do teatru Moliera, to obecnie za pewien wzorzec należałoby przyjąć przekłady profesora Bohdana Korzeniewskiego, "młodsze" od dzieła Boya o całe pokolenie. Bo jednak co 20, 30 lat język zmienia swoją ukrytą naturę i nie ma na to rady, gdyż potrzebują tego zarówno aktorzy, jak i publiczność, by grać i słuchać intensywniej i bardziej naturalnie. Swój język zmienia także współczesna dramaturgia stając się nieustannym wyzwaniem dla odświeżenia języka klasyki. Oczywiście istnieją w tej materii pewne nieprzekraczalne "granice brawury" i różne paradoksy, o czym pisałem w Teatrze (nr 10/2001) w tekście "Pułapka niewierności, czyli paradoksy przekładów i kostiumografii".
Mistrzostwo profesora Korzeniewskiego polega m.in. na tym, że język jest uwolniony od barokowego balastu i archaizowania, utrzymując "ducha epoki". Jest to równocześnie żywy język człowieka teatru wciąż nam współczesnego. Porównując (z niepokojem i zaciekawieniem) mój przekład "Sknery" z przekładem jego "Skąpca" stwierdziłem (z zaskoczeniem), że chwilami brzmią one nieco podobnie (tłumacząc nie znałem przekładu profesora).
Oczywiście przekłady profesora Korzeniewskiego są wspaniałe niczym wytrawne francuskie wino z najlepszego rocznika, moje raczej półwytrawne, ale też można je chętnie łyknąć, gdyż szybko idą do głowy i łatwo rozwiązują język. Ich dotychczasowe powodzenie traktuję jako wyzwanie na długie lata wierząc, że dzięki wiecznie odradzającemu się teatrowi, upływ czasu nie będzie miał przykrego znaczenia...
Pozostaję zatem wdzięczny JWP Molierowi, że z jego korzenia takie owoce drzewa na moje spadają pole, za co Boy zapłać.
Jan Baptysta Polewka
spisała A.R.