Artykuły

Głosuję na "Lucy Crown"

IRVIN SHAW: "LUCY CROWN". CZTERY ZŁAMANE SERCA! MEANDRY MIŁOŚCI!! w rolach głównych: B. Wrzesińska, A. Łapicki, J. Englert, B. Pawlik, K. Kolberger. Teatr TVP, 13 XI 1972.

Każdy poczynając od dziecka, nosi w sobie coś niespełnionego, o czymś nieosiągalnym marzy, myśli, czegoś pragnie, czegoś przeżytego żałuje, że nie tak mu wyszło, jak chciał. Stąd powodzenie sztuk o wielkich miłościach - także i "LUCY CROWN".

Oto myśli wyimaginowanych postaci tęskniących, podziwiających, żałujących, zazdroszczących ale - dlatego - zainteresowanych sztuką "Lucy Crown".

PANI (mężatka, typ ciężki: z przodu 25 kg, z tyłu dla równowagi 50 kg): Ten mąż to ją kochał! To się nazywa miłość! Nie tak jak mój: przyjdzie z roboty, poleży, poczyta gazetę połknie i idzie do domu, a mnie z garami zostawia!

PAN (mąż): To była kobieta! Wolała go rzucić, niż zrezygnować z siebie. Nie to co moja: "Ciepłe? - ciepłe! Zimne? - zimne". No, i moja taka gruba.

STARY KAWALER: Gdybym na taką trafił! Każda jedna nie taka, jak pani Wrzesińska, kobieta-klasa. Zresztą wiedziała, kiedy odejść. Gdyby mnie się tak potoczyło życie! Niech by nawet odeszła, ale co by przedtem było moje, to by było. A tak to co?

TATA (dorastającego syna): Co to za chłopak ten Jeff! Elegancki, ale nie eunuch. Ten mój to prostak: "Cześć Mariolka, skrzyżujem oddechy?" i cap za schaby. I idą sobie: długowłosy święty i długowłosa "mini", spleceni jak Laokon z wężem... A tamten i pięknie, i skutecznie, i honorowo: nie przyjął pieniędzy!

BABCIA: Piękne uczucie! Przypomina mi się miłość hrabiego Szewiota. Strzelał się dla mnie - jak Bóg miły! - ale chybił. Osmalił sobie tylko prawe ucho... nie, lewe - sama widziałam. Ja się jeszcze wahałam, a on z taką jedną z operetki uciekł do Ameryki.

DZIADZIUŚ: Chłop dzielny, wolał zginąć, panie dzieju! Najpierw zlał babę, a później pojechał po śmierć na polu chwały. To był człowiek honoru!

MŁODA DZIEWCZYNA: Ach, gdyby mnie ktoś tak pokochał! Wszystko jedno kto, byle tak mocno!

MAMA (która uciekła z domu z fagasem): Musiałam zostawić swojego Dziadziusia, ale pamiętam o nim. Kupiłam mu kilo gumy do żucia... Co tydzień dają mu 100 zł, ale żeby nie mówił ojcu i żeby kochał mateczkę. Gdyby to u nas były takie domy dziecka, jak w tej sztuce "Lucy Crown"! Dziadziusia oddałbym tam, a stary by płacił. I by go wykształcili na malarza.

CHŁOPCZYK (spryciarz życiowy) : Widziałem, jak mamusia całowała się z panem Romanem w przedpokoju. Ale nie powiem tacie. Śmierć frajerom! Jeszcze by się rozeszli, a mnie do domu dziecka !

DZIEWCZYNKA (przezorna): Mama mnie wysłała do Delikatesów, bo dowieźli kawior, i akurat z "Honoratki" wychodził tatuś z jedną panią. Ale mnie nie widział, bo był nachylony do tej pani i coś jej trajlował. Nie powiem nic mamie, bo jeszcze się rozejdą, a ja zamiast po kawior, będę latała ze słoikiem po ogórki. Nie ma głupich!

PLAYBOY: Trafiały mi się różne, lecz takiej jak ta Lucynka jeszcze nie miałem. No, ale nie wszystko jeszcze stracone. Widuję taką jedną w "Grandzie"!...

INTELEKTUALISTA (podrabiany) : Onaż, proszę pana, ta Lucy, puszczała się z zemsty, tak jak ta u Prousta, która "mogła" tylko wtedy, gdy z fotografii patrzył na nią ojciec. Lucy też się mściła na mężu, ale go kochała. To bez wątpienia!

Wymieniłem prawie wszystkich, których łączy lub łączyła miłość, czy jej namiastka. Bo sztuka była o miłości. Wielkiej, namiętnej. Jednym słowem: DLA KAŻDEGO COŚ WŁASNEGO.

A już bez żartów - zastanawiam się, dlaczego i ja głosuję na "Lucy Crown"? Co tam we mnie poruszyła? Gdy we wtorek, 14 XI, wszedłem do pokoju nauczycielskiego, wszystkie koleżanki (których większość) i koledzy mówili tylko o "Lucy Crown". Zdawało mi się, że jeszcze na policzkach widzę rumieńce rozekscytowania, których i noc nie zatarła. A ci, którzy sztuki nie oglądali, pocieszali się, że zostanie powtórzona z powodu niedokładności w emisji premierowej. Za kilka dni obserwowałem, jak kształtowała się kolejka do powieści Shawa, którą jedna z koleżanek wydłubała z własnej biblioteczki.

Ja nie zabiorę się do jej przeczytania. Głębi to tam chyba w niej nie ma, a sam ekstrakt już widziałem. - Coś jednak w tej powszechnej ekscytacji musi być. Więc porządkuję wrażenia:

Sztuka mówiła o ludziach spoza naszego życia codziennego, ale jednak z kręgu kulturowego, w którym i my tkwimy. Najwyższe zainteresowania i zachwyty (a nawet zazdrości) budzą rzeczy egzotyczne, ale nie z nazbyt odległego kręgu egzotyki.

Obsada aktorska była świetna. Przede wszystkim piękna pani Wrzesińska ze swą subtelną i inteligentną grą; my, telewidzowie, wyczuwamy inteligencję w aktorach. I jakież bogactwo osobowości. To działa. Bo np. pokazuje się lala-straszydło, wypowie kwestię i gdy interlokutor mówi swoją, ona jakby już myślała o jajecznicy z kiełbasą po przedstawieniu. I ma w pięcie losy postaci, w którą się wcieliła. Pani Wrzesińska każdym ruchem, każdym odruchem buduje postać.

P. Łapicki przeszedł samego siebie. Zwykle gra nieco spokojniej, operuje raczej głosem i spokojem twarzy i postaci. Tu zastosował mimikę wzbogaconą, w czym lekko przesadził, a może tylko widzów zaskoczył.

Skąd wytrzaśnięto Krzysztofa Kolbergera? Z Tarnowa czy z Jeleniej Góry? Świetny, młodzieńczy, zręczny w zabiegach miłosnych, a przy tym sympatyczny.

Fan Englert. Znany, ale jakiś inny, "nowy". Jego wyraz twarzy (po zdjęciu okularów i przetarciu powiek) - niezapomniany: widzę go jeszcze w tej chwili.

A poza tym tempo przedstawienia świetne. Żadnych dłużyzn, jak w filmie amerykańskim, gdzie ponoć w czasie i reżyserii operują stoperami i (toteż i największe chały amerykańskie ogląda się bez zbytniego niezadowolenia). Sztuka była więc bez łopatologii, ale i bez drugiego dna. Siedziałem, śledziłem, chłonąłem dialogi - piękne i płynne.

Że treść melodramatyczna? I No to co? Wzrusza, wprowadza w świat ułudy, ale ładny, odbiegający od codzienności, która nawet i niebrzydka, ale przecież jednakowa, monotonna. Ta sztuka orzeźwiła - jak piękny las, który się trafi na równinach. My krasimy sobie codzienność konsumowaniem sztuki. Czytamy książki zawsze dydaktyczne, oglądamy dydaktyczne sztuki i filmy. Ciągle nas czegoś uczą, czymś pouczają, do czegoś nakłaniają. A tu nic takiego - frajda bez charakteru pedagogicznego: rozrywka, wypoczynek, relaks.

Pewnie wielcy Wychowawcy znów tam wyrażą swoje niezadowolenie: że nie ma ani problemu społecznego, ani patriotyzmu za grosz, ani uniwersalnych wartości za pół grosza. Współczujemy krytykowanym, ale jesteśmy po ich stronie. Chwała p. Kamilli Klein za adaptację, p. Andrzejowi Łapickiemu za reżyserię, wszystkim aktorom za grę znakomitą. - Wiem, że istnieje zapotrzebowanie na melodramat. Trzeba je spełniać jako ożywiające antidotum na przeładowanie życia i programów tv powagą albo wygłupami (w rodzaju rewii piosenek). Potrzeba czegoś pośredniego: sztuki drugiej klasy - bo my też nie jesteśmy jeszcze społeczeństwem I klasy pierwszej.

Dlatego głosuję na "Lucy Crown".

[źródło i data publikacji artykułu nieznane]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji