Pycha!
Polska prapremiera sztuki Alana Ayckbourna, brytyjskiego dramaturga rocznik 1939 pt. "Jak się kochają", przygotowana w Teatrze Współczesnym przez Macieja Englerta przekonuje dowodnie, że nie przepadły jeszcze z kretesem umiejętności zawodowe aktorów i reżyserów polskich w zakresie wystawiana klasycznej komedii.
Wieczór w Teatrze Współczesnymi jest wieczorem wytchnienia i rozrywki na poziomie, na jakim życzylibyśmy sobie mieć ją zawsze.
Jak wiadomo, niegdyś teatr z ulicy Mokotowskiej dysponował jeszcze ceną przy ulicy Czackiego, na której wystawiano sztuki lżejszego kalibru myślowego, ale dobrze napisane, zabawne i dające aktorom szansę "wygrania się". Wygrania - czyli sprezentowania umiejętności prowadzenia dialogu, gry z partnerem, reagowania na sytuacje wynikłe niespodziewanie oraz naturalności, naturalności i raz jeszcze naturalności.
Nie ma już dziś Teatr Współczesny drugiej sceny, zafundował więc sobie na głównej i jedynej spektakle tzw. drugiego nurtu i wyodrębnił je inną niż pozostałe godziną rozpoczynania przedstawień.
19.15 ma odtąd znaczyć: gwarantowane satysfakcje dla widza, któremu zaoferuje się znakomity warsztat aktorski wykonawców i tematykę raczej "życiową" niż edukacyjno-wyrafinowaną.
Przedstawienie "Jak się kochają" otwiera ten cykl wieczorów o 19.15.
I od razu robi apetyt na więcej. Bo zważmy: widz obcuje z prapremierą polską, czuje się dowartościowany, doinformowany, światowy. Przyzwyczajony już, że na tej scenie właśnie najwięcej dawano mu tego "świata", utwierdza się w przekonaniu, że choćby nie wiem jaki kryzys szalał - chcieć to móc. A sama sztuka? Farsa małżeńska na trzy pary, w której wszyscy mężowie pracują w jednej instytucji i są wobec siebie w różny sposób uzależnieni, a wszystkie żony zabijają czas ich nieobecności w domu na indywidualny, własny sposób.
"Jak się kochają" ma intrygę zawiązaną po mistrzowsku, balansuje się tu wciąż na linie, tańczy nad przepaścią niepodobieństw i wielką sadzawką kiczu, ale ani na chwilę nikt z liny w tę sadzawkę nie spada. Ani autor, ani - w Warszawie: reżyser i aktorzy. Doborowi aktorzy, którzy darowują widzom dwie godziny bezproblemowych uśmiechów, dobrego humoru i ogólnego rozjaśnienia nastroju, co - jak na dzisiejsze nasze warunki - jest darem wprost nieocenionym.
Zofia Kucówna i Czesław Wołłejko, Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski, Beata Poźniak i Wiesław Michnikowski. Bardzo różne względem siebie pary i w tych parach bardzo zróżnicowane typy. Anglia współczesna, więc realia nieco odległe od naszych, ale postawy identyczne.
Para, która się dorobiła i towarzysko dominuje: Kucówna i Wołłejko - to zarazem małżeństwo, w którym najmniej jest spontaniczności i życia, a najwięcej przestrzegania form.
Para, która wychowuje dziecko - Lipińska i Kowalewski - ma jeszcze siły na kłótnie, zdrady, odejścia i powroty, ale dom tonie w brudzie, potrawy są niejadalne a konwersacje małżonków niewyszukane.
Para Michnikowski, Beata Poźniak - to ci, którzy się mozolnie wspinają do góry i powolutku uczą kawałeczków lepszego życia, jakie im regularnie z tej wspinaczki się dostaje. Nieobyci, sztywni, śmiesznie ubrani będą się upodabniać do reszty bo taki jest cel ich istnienia. Kiedy się wyrobią na tyle, że nie będzie ich już onieśmielać żadne party u kolegów, będą zapewne mniej niezręczni ale stracą swoje zasady, dobroduszną naiwność, święty ogień "wybijania się" do góry. Trzeba widzieć Beatę Późniak w wysokim tapirze i rękami w małdrzyk, oraz Wiesława Michnikowskiego w służalczej, acz zarazem pełnej godności postawie nienagannego urzędnika!
Jest to koncert gry, popis przemiany osobowości a wszystko w tonacji szlachetnie komediowej, choć właściwie - jak z życia.
A Kucówna i jej kłamstwa! A rubaszno-klocowaty "swój chłop" Kowalewski, którego jedyną pociechą jest pobliski pub, a Czesław Wołłejko w roli sympatycznego safanduły z politessą, właściwie: małego intryganta urozmaicającego sobie życie plotkami o znajomych! A Marta Lipińska, która "nie zdąża" posprzątać, ugotować i tak dalej, bo zajęta jest pisaniem listów do różnych redakcji, która przecież swój rozumek ma i potrafi męża odzyskać, a nawet nawiązać sobie interesujace liaison na pociechę na boczku!
Bo skończy się, jak powinno się kończyć w komedii: ofiary zdrady małżeńskiej spikną się nawzajem.
Autor "Jak się " kochają", Alan Ayckbourn powiada: "śmiech w teatrze może być zdumiewającym po-mostem, może przekonać ludzi by zachowali otwartą głowę, mimo, że wrodzone uprzedzenia dyktują im co innego. Wiele było fałszywych twierdzeń na temat tego, co teatr potrafi dokonać: doprowadzić do ukończenia wojny, zmienić czyjeś nawyki wyborcze. Otóż moim zdaniem, teatr może najwyżej pretendować do łagodzenia - i to w nieskończenie małym zakresie - nietolerancji wobec wszystkich tych tępych, doprowadzających nas do szału indywidualistów, z którymi współżyjemy na tej ziemi" (z książki Iana Watsona pt.: "Conversations with Ayckbourn" London 1981)
O, to to: łagodzenie nietolerancji.
Choćby na najbardziej mikroskopijną i pozornie nieistotną skalę udało się to teatrowi, to już wygrał swoje.
A my z nim.
U progu nowego roku, o którym nie wiadomo nic - jaki będzie - ta kropelka optymizmu i radości przyda się nam wszystkim.