Artykuły

Mroczne szczęście

"Śmierć szczęśliwa" w reż. Łukasza Witta-Michałowskiego na Scenie Prapremeir InVitro w Lublinie. Pisze Grzegorz Józefczuk w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Siła "Śmierci szczęśliwej", najnowszego spektaklu Łukasza Witt-Michałowskiego, wydaje się tkwić w trudnym do wytrzymania zderzeniu tego, co zazwyczaj w przedstawieniach stanowi komplementarną całość: obrazu i tekstu, scenografii i opowieści.

więcej zdjęć Wchodząc na salę publiczność zostaje zdominowana mroczną konstrukcją, która spiętrza i redukuje widownię do minimum. Są to symetryczne, otwarte od góry pomieszczenia przypominające pokoje - klatki, w głębi ograniczone wielkim ekranem, gdzie wyświetlane są sceny, jakie się w nich dzieją. Te nieme sceny, a właściwie proste choreografie, układy ruchów, odgrywane są raz w pionie, raz w poziomie. Tyle że aktorzy na przykład leżący na podłodze i poruszający się po niej "płasko", na ekranie wydają się, jakby wykonywali ruchy będąc "w pionie". Poziom zmienia się w pion i odwrotnie. Do tego odwzorowania między tym co się dzieje, a tym, co pokazywane jest na ekranie, nie są dokładne i w pełni synchroniczne, zawsze coś, jakiś gest czy ruch ciała widzimy inaczej, niż się on stał. Masywność i fizyczność tej scenografii oraz fakt, że jest ona nie "tłem", lecz tak dominuje nad aktorami i absolutnie, dotkliwie reguluje ich zachowania, wywołuje trudne do określenia poczucie uczestniczenia w jakimś misterium bezsilności, ocierającym się o zupełny bezsens, lecz symbolizującym coś prawdziwego i zarazem nieprzyjemnego.

Afabularna gra tancerzy toczy się równolegle do narracji, jaką słyszymy z głośników. Słyszymy kilka wymieszanych historii, które nie mają ze sobą związków, na przykład o wstrzykiwaniu w Chinach chorym krwi z wirusem HIV, oddaniu narządów małego chorego dziecka, czy o chorobie bogatego playboya. Zatomizowana, symboliczna, poniekąd abstrakcyjna choreografia zderzona ze splotami tych tekstów pozbawia widza jasnych punktów odniesienia i zrozumienia. Poza jednym - że o tym jest właśnie "Śmierć szczęśliwa", o tym, co nie da się zrozumieć, o ile się tego nie przeżyje. Jeżeli przyjąć taką interpretację, to spektakl Witt-Michałowskiego opowiada o tej najbardziej granicznej z granicznych sytuacji, jaką jest choroba z wpisaną w nią śmiercią, która to śmierć okazuje się wybawieniem. Lecz ta śmierć szczęśliwa jest równocześnie mroczna i straszna. Tylko innym łatwo jest o niej mówić i dyskutować. Czy dlatego trudno wytrzymać ten spektakl?

Bo w pewnych momentach staje się on męczący i nie ma jasności, czy taka jest intencja reżysera, czy też chwilami zbacza on na bezdroża. Witt-Michałowski musi przecież wypełniać tę przestrzeń sceny i nasycać aktorski mechanizm tancerzy konkretem. Więc aktorzy rozciągają czerwone nitki, wyciągają z mini lodówki torebki foliowe z czerwoną zawartością, chowają się pod stołami, noszą w składanych łóżkach, chodzą po krawędziach scenografii, sypią płatki róż... Lecz wcale niekoniecznie przybywa przez to kontekstów, które budują czytelne sensy. Idzie więc chwilami Witt-Michałowski po ostrzu noża i krwawi na własne życzenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji