"Oresteja" w Teatrze Polskim
Wystawienie przez Szyfmana utworu, który napisany został przed dwoma i pół tysiącami lat, było czynem bezsprzecznie odważnym. Nasza dzisiejsza publiczność w dużej swej części ustosunkowuje się raczej niechętnie do tego rodzaju teatru, a krytyka teatralna, niestety, dość często ulega wpływowi publiczności. Niedawno właśnie mieliśmy dowód, jak przystosowują się do gustów publiczki nawet ludzie tego gatunku, co Schiller, przereklamowana wprawdzie, ale niewątpliwie wybitna postać we współczesnym polskim życiu teatralnym. Z czym Schiller przyjechał do Warszawy po blisko rocznej pracy w Łodzi, co miał tak bardzo znowu specjalnego do pokazania warszawskiej publiczności, w którą sam wcale nie po sąsiedzku wmawiał, że praca Teatru Polskiego w Warszawie, będącego bez wątpienia najwybitniejszym teatrem w kraju, spada od premiery do premiery coraz to niżej? Rzeczywiście, przyjechał z zespołem, który przewozić trzeba było na pewno całymi wagonami, pokazał bardzo efektowne i zupełnie smaczne widowisko, ale zdaniem wielu ludzi bardziej cyrkowe, niż teatralne i odjechał bez spodziewanych sukcesów. Przy nieograniczonych niemal środkach, jakimi dysponuje łódzki teatr, nie trzeba było aż Schillera, żeby wystawić barwne wprawdzie i dobrze wyreżyserowane, ale poza tym zupełnie puste i błahe widowisko. Aktualne kupleciki głębi mu nie nadały przecie.
"Oresteja" w Teatrze Polskim będzie dla Szyfmana tą słodką zemstą nad łódzkim, mniej szlachetnym rywalem, której nie będzie się musiał wstydzić. Wbrew tym wszystkim, którzy będą zapewne zarzucać "Orestei", że dla współczesnego widza jest zbyt długa, zbyt ciężka i zbyt nudna, muszę od razu powiedzieć, że nowa premiera u Szyfmana jest i wielkim wydarzeniem artystycznym w naszym powojennym życiu kulturalnym, i olbrzymim sukcesem Teatru Polskiego, rzeczywiście godnym jego dawnych szczytowych osiągnięć w rodzaju "Irydiona", "Nie Boskiej", "Dziadów", "Nocy Listopadowej", "Hamleta", "Samuela Zborowskiego", "Juliusza Cezara", czy "Romeo i Julii''.
Ajschylos, który stworzył swe dzieło prawie pięć wieków przed Chrystusem, był nie tylko wspaniałym tragikiem, umiejącym wstrząsnąć do głębi duszą swojego widza, ale był też i zadziwiająco głębokim myślicielem. Jego "Oresteja", która, mówiąc nawiasem, przed widzami ateńskimi wystawiana była, jako trylogia trwająca przez cały dzień, to rzecz brzemienna w problemy moralne o znaczeniu naprawdę ogólnoludzkim i wiekuistym. Problem przelanej krwi, sprawa kary za odebranie człowiekowi życia, przecie to dziś nie mniej aktualne i nie mniej piekące aspekty współczesnego życia, niż były w pogańskim świecie Aischylosa. Orestes w tragedii Ajschylosa zabija matkę, która przed laty wespół z kochankiem zamordowała swojego męża, zwycięzcę z pod Troi, powracającego po odniesionym zwycięstwie do rodzinnego domu, by znaleźć w nim pierwszej od razu nocy zdradziecką śmierć. Będą niektórzy na pewno twierdzili, że czyn Orestesa nie jest zgodny z prawem natury, że jest niemożliwe, by syn zabił matkę. Będą na pewno wskazywali na jego wahania, na jego wewnętrzną walkę, na jego załamanie się po dokonanym zabójstwie. Będą wysuwali to jako argument przeciwko tragedii Ajschylosa. Ja w tym widzę najbardziej ważki argument za "Oresteją". Ajschylosa musiała takim przerażeniem napawać przelana krew ludzka, że nie wahał się rzucić na szalę w tej sprawie widoku syna mordującego własną matkę, bo przelana krew ludzka nie może być nie pomszczona. A ponieważ dla matki nie może być większa, nie może być straszliwsza kara, niż śmiertelny cios, zadany ręką własnego syna, dlatego Ajschylos buduje swoją tragedię na problemie matkobójstwa. Nie dlaczego innego też wprowadza Ajschylos bogów do całej tej sprawy. Orestes zabija matkę na wyraźny rozkaz boga Apollona, który nie tylko namawia Orestesa do matkobójstwa, ale i jeszcze mu grozi straszliwymi następstwami, gdyby krwi ojca nie pomścił. Jakby na dodatek wszystkiego Apollon prawie wyraźnie dla dopilnowania swojej woli wysyła z Orestesem Piladesa, który z nim przywędrowuje od stóp Parnasu aż nad sam grób Agamemnona, by w momencie największej rozterki u Orestesa zabrać jedyny raz głos i przesądzić właściwie jego decyzję. Rola Apollona zresztą nie kończy się z tą chwilą, bo kiedy złamany zupełnie i bliski utraty zmysłów Orestes, tropiony, jak przez dzikie psy, przez mścicielki krwi matczynej - Erynie, przybywa do apollonowej siedziby, możny i mądry bóg nie tylko dokonywuje oczyszczenia Orestesa, ale i wespół z nim staje przed obliczem patronki greckiego ludu bogini Ateny, by podczas zwołanego przez nią sądu świadczyć za Orestesem. Ajschylos nie wprowadzałby autorytetu bogów w tę sprawę, gdyby nie chodziło mu o nadanie takiego znaczenia sprawie przelanej krwi ludzkiej.
Jak głęboko waży Ajschylos tę sprawę, świadczy jeszcze i to, że bynajmniej na dokonaniu zemsty nie kończy się cały problem. I nad przelaną krwią Klitajmestry, choć była karą za mord popełniony na ojcu Orestesa, nie przechodzi się do porządku, choć Orestes był tylko wykonawcą sprawiedliwości boskiej, ślepym narzędziem po prostu i choć zemsta na matce dokonana została niemal w jakimś ciężkim, bolesnym śnie. Stąd ta sfora Erynij, stąd jeszcze przed nimi to zadumanie psychiczne u Orestesa, stąd sąd u bogini Ateny i aż oddanie przez nią sprawy temu swoistemu ateńskiemu trybunałowi ludowemu.
Ale choć koło tego problemu zbudowana została cała tragedia, nie jest to jej problem jedyny. Stosunek świata żywych do świata zmarłych, prawa duszy po śmierci człowieka, wpływ państwa cieni na to, co się dzieje wśród ludzi żywych, tego wszystkiego powierzchowniej czy głębiej dotyka Ajschylos w swojej tragedii, której w świetle tych wszystkich problemów trudno nie nazwać obrazem pojęć i wierzeń oraz wyrazem sumienia tamtej odległej od nas o dwadzieścia pięć wieków epoki.
Skrócone do czterech godzin trwania widowisko może rzeczywiście jest dla dzisiejszego widza nieco męczące. Walory jednak zarówno samego ajschylesowego dzieła, jak i szyfmanowskiej inscenizacji są tak wielkie, że o tym drobniutkim zastrzeżeniu nie powinno się wprost wspominać. Przedstawienie jest naprawdę monumentalne, a składa się na nie niemal idealna harmonia słowa, muzyki, ruchu, gestu, obrazu i światła na scenie.
Aktorzy włożyli w przedstawienie ogrom wysiłku, nic więc dziwnego, że wynik jest taki piękny. Na czoło zespołu wybili się: Nina Andryczówna. w roli branki Kasandry, Jan Kreczmar, jako Orestes i Elżbieta Barszczewska jako Elektra. Orestes w interpretacji Kreczmara był słusznie słabym człowiekiem, którego ku zbrodni popychają wyroki bogów. Zarówno w momentach walki ze sobą, jak i w chwilach psychicznego załamania się Orestes w wykonaniu Kreczmara był bardzo prawdziwy i ludzki. Andryczówna w trudnej roli wieszczki zdołała wydobyć przejmujące akcenty tragizmu, podkreślone jeszcze bardziej zaciętą i niepokonaną postawą wobec zwycięzców. Barszczewska nad grobem ojca była żywym wcieleniem zemsty. Uroczystą zbrodniarką-królową była Zofia Małynicz. Dostojną postacią i proroczym głosem zwracał na siebie uwagę Wojciech Brydziński jako przodownik chóru starców. W krótkim epizodzie zabłysnął swoim niezawodnym talentem Seweryn Butkiewicz, który obojętnej rólce niewolnika umiał nadać wstrząsający charakter. W roli Ateny pokazała się jak prawdziwa grecka bogini Leokadia Pancewicz-Leszczyńska. Apollonem był Janusz Strachocki, a cokolwiek sztywnym Agamemnonem Władysław Bracki, Aigistos Czesława Kalinowskiego wyróżniał się dykcją, znaną u tego zdolnego aktora z "Majątku albo imienia" i ze ,,Szkoły obmowy". Strażnikiem, oczekującym od dziesięciu lat na dachu domu Atrydów sygnału z pod Troi, był Stanisław Żeleński, pytią Maria Strońska.
O chórach, gdyby nie słabszy trochę chór służebnic, można byłoby powiedzieć, że były bardzo dobre. Dekoracje Wacława Borowskiego były na miarę tego przedstawienia. Reżyseria dyrektora Szyfmana zwycięska i zasługująca na szczere gratulacje.