Artykuły

Sam pośród ludzi

Rzecz w tym, że nie jest to ani opowiadanie, ani pamiętnik. Proszę sobie wyobrazić męża, mającego przed sobą na stole zwłoki żony, samobójczyni, która kilka godzin te­mu wyskoczyła oknem. Chodzi po miesz­kaniu i usiłuje zrozumieć, co się stało, "skupić myśli w jednym punkcie". W dodatku jest to niepoprawny hi­pochondryk, z gatunku tych, co to rozma­wiają sami ze sobą. No i rozmawia sam ze sobą, opowiada o tym, co się stało, próbuje to sobie wyjaśnić. Mimo pozornej konsekwencji relacji raz po raz popada w sprzeczność zarówno logiczną, jak uczuciową. Usprawiedliwia się i oskarża żonę, i zbacza z tematu, popada­jąc w różne dygresje, a w tym wszy­stkim jest i przyziemność myśli, i głębo­kie uczucie. Stopniowo, krok za krokiem rzeczywiście wyjaśnia sobie rzecz całą i "skupia myśli w jednym punkcie". Szereg rozbudzonych wspomnień przywo­dzi go w końcu ku prawdzie, a prawda bezwzględnie uszlachetnia jego umysł i serce. Pod koniec zmienia się na­wet ton opowieści w porównaniu z jej chaotycznym początkiem. Prawda obja­wia się nieszczęśliwemu dość jasno przy­najmniej dla niego samego. Taki jest temat".

W przedstawieniu na Małej Scenie Te­atru im. Wandy Siemaszkowej nie ma stołu ze zwłokami żony; nawet fizycznie bohater znowu jest sam. Światło wydo­bywa z mrocznego wnętrza, z czerni roz­wieszonych płacht, zamaskowanych drzwi do drugiego pokoju, gdzie domyślamy się obecności łagodnej - sylwetkę leżącego człowieka, który też umiera, bo nie potrafi objąć ani wyobraźnią, ani rozumem tego, co się stało parę godzin temu.

Ten człowiek krzyczy:

"Co mi po waszych prawach? Co mi po waszych, obyczajach, waszej moralnoś­ci, waszym żuciu, waszym państwie, wa­szej religii? Niech mnie sądzi wasz sę­dzia... a powiem, że nie uznaje niczego... Dlaczego ponury przypadek zniszczył to, co miałem najdroższego na świecie? Na co mi teraz wasze prawa? Odcinam się od nich".

To jest jeszcze w zgodzie z didaskalia­mi Dostojewskiego z "Dziennika pisarza" z roku 1876, które pomieścił przed opowiadaniem pt. "Łagodna", albo "Potul­na", bo nawet tytuł opowiadania tłuma­czony jest dwojako: Gabriel Karski - "Łagodna", a Maria Leśniewska, tłumacz­ka "Dziennika pisarza" zmienia "Łagod­ną" na "Potulną". Zbigniew Rybka, przyj­mując za podstawę adaptacji tłumaczenie Karskiego, opatruje je tytułem z "Dzien­nika pisarza" i przedstawienie nazywa się "Potulna".

Budzi to we mnie odruchowy sprzeciw, bo grano je raczej jako "Łagodna" (a pa­mięta się jeszcze przedstawienie telewizyjne ze Stanisławem Zaczykiem i mono­dram Jana Nowickiego w Teatrze Sta­rym, a nawet dość dawno wyświetlany w telewizji spektakl, czy film radziecki, nie pamiętam już, również zatytułowany "Łagodna"), budzi ten tytuł sprzeciw znaczeniowy - łagodna - to cecha charakteru, potulna - sposób zachowa­nia się, czasem recepta na życie, jak w tym ludowym porzekadle o potulnym cielęciu, co dwie matki ssie, a co tu by chyba temat wulgaryzowało i zwyczajnie nie było prawdą, sugerując co najwyżej ironię.

Adaptację Zbigniewa Rybki Czesław Lasota gra 50 minut: jest wiec zwięzła, a zarazem zachowująca cały klimat opo­wiadania. Może wolałabym, by na po­czątku przeniosła na scenę jeszcze parę faktów z biednego życia szesnastolatki, żeby tym ostrzej pokazać całe to udrę­czenie szlachetnej ofiary: a już za konieczne uważałabym przywrócenie z tekstu historii pojedynku, którego nie by­ło, a którego odmowa diametralnie zmie­niła los bohatera - tak fizyczny, jak i w sferze jego psychiki. Idzie w końcu o to, by widz wiedział jakie to było tchórzo­stwo, z jakich ograniczeń charakteru wy­nikało, że nie było fizycznym lekiem o ciało, ale lekiem człowieka nadwrażliwego o jakość z własnego publicznego wystąpienia. To zmienia przecież w pewnym sensie punkt widzenia na jego dal­sze postępki, to je także wyjaśnia.

Czesław Lasota samym pojawieniem się w tej mrocznej scenerii budzi niepo­kój; "dbały o bieliznę i schludność" - w rozmemłanej koszuli, rozdygotany, z rę­kami fruwającymi, w jakimś przykurczu długiej sylwetki, sugeruje od razu anormalność zachowania, reakcji, analiz. I jest jakoś groźny; może patologicznie na­wet, czego Dostojewski nie zakładał, na­zywając go niegroźnie hipochondrykiem, ale czy my dzisiaj nie czytamy Dostojewskiego w różnorakich kontekstach i z różnorodnymi podtekstami?

Czesław Lasota opowiada o jedynej miłości swego życia i wyznaje, jak ca­łował ślady, po których stąpała - a jednocześnie wadzi się z łagodną, że nie była łagodna, że ukrywała hardość, że czaiła się w niej babska pokrętność, dwoista natura.

- Ona jest winna - krzyczy groźnie do małej ikony, łagodnie polśniewającej w blasku dopalających się świeczek.

To jej lisie denka, skonstruowane z łagodności pozorowanej doprowadziły go do katastrofy, to on umiera, jego ponownie wrzucono w samotność jak w czarną otchłań, jemu dzieje się krzywda, dla niego nadszedł kres, on jest i sędzią, i prokuratorem, i obrońcą. Mowę obroń­czą o samym sobie wygłasza do sędzie­go, który jest nim i przybija ją prokuratorskim oskarżeniem swojej ofiary. Bo jest to sytuacja kata i ofiary, prze­dziwnego przenikania jednego w drugą; Czesław Lasota, czując się li tylko ofiarą - gra bohatera odrażającego. Jest w stosunku do niego bezwzględnym oskar­życielem, nawet nie sędzią.

A przecież ów bohater, który poślubia w czterdziestym roku życia szesnastolet­nią dziewczynę, przeszedł już całą ge­hennę w społeczeństwie: zdeklasowany ze świetnego oficera pułku w lichwiarza, wyrzucony poza margines, nigdy przez nikogo nie kochany, od dzieciństwa przez wszystkich nie lubiany - sam pośród ludzi, bez opamiętania prze ku drugiemu człowiekowi. To może być już tylko żona. Najpierw starannie wybrana, potem nawet kupiona, by w toku życia małżeńskiego mogła odkryć, że oto przypadł jej w udziale człowiek skrzywdzony przez sytuację, konwenans, społeczeństwo, re­ligie - słowem wszystko, co ingerować może w życie ludzkie - a przecież kryształowo uczciwy, zdolny do kochania, wrażliwy, czuły, hodujący w sobie za­mysł pięknego życia rodzinnego.

Że konwenans, społeczeństwo, religia uznały go za nędzną kreaturę? On do­wiedzie surowym milczeniem, nieposzlakowana uczciwością, dumą wreszcie - że jest inaczej. I ona to od­kryje. Sama. W toku życia. Surowego. Ona to ma wyłuskać spod pokładów tego drańskiego milczenia, którym ją bę­dzie raczył dotąd, dopóki sama nie zro­zumie. Bo na razie jest głupiutka, dzie­cinna, nie dorosła. Więc będzie surowy, surowy. Ale kocha. Ale marzy. Ale obmy­śla przyszłość. W tajemnicy.

Że jest to chorobliwa potrzeba akcep­tacji przez drugiego człowieka? On tego nie wie. Że jest to zaproszenie do wspólnego umierania kobiety - dziecka wra­żliwego i spragnionego czułości - on te­go nie chce wiedzieć. Bo egotyzm się pogłębia, samotność skrzywia, odrzucenie słów - jako jedynego instrumentu poro­zumienia między ludźmi - wyklucza mo­żliwość porozumienia.

Adaptacja i reżyseria Zbigniewa Rybki jest mową obrończą. Scenografia Krzy­sztofa Motyki wspiera obronę. Przeraża­jąca staje się samotność tego człowieka, odrealniona, wyizolowana jak pod mi­kroskopem, którym staje się reflektor, wydobywający nędzną powłokę fizyczną skończonego życiowo bohatera.

Aktorstwo Czesława Lasoty jakby bun­towało się przed usprawiedliwianiem te­go człowieka. On go nie tylko nie akceptuje, ale odrzuca. Dobija. To jest robak - zdaje się mówić - który piszczy. To­czy i stoczył niewinną ofiarę. Ta sytuacja

- to samobójstwo łagodnej - zdepcze robaka, zlikwiduje nędzne istnienie.

Czesław Lasota zagrał jakby przeciw Dostojewskiemu i Zbigniewowi Rybce. Bo można i tak. Ale w takim razie trzeba potraktować to przedstawienie jako dwu­głos reżysera i aktora. Właśnie owo prze­nikanie się sytuacji kata i ofiary, kiedy kat nie jest wyłącznie katem, a ofiara też potrafi unicestwić. Kiedy nic nie jest tylko białe. I nic tylko czarne. Czesław Lasota ma przejmujący finał.

Tyłem zbliża się do zamaskowanych drzwi, gdzie czyha śmierć, siada na progu, dostrzega buciki żony i poddaje głowę czekając na cios. Przestaje się bro­nić. Gra łachman.

A my mamy ściśnięte gardło. Bo oto na naszych oczach dopełnia się ludzki los. Tak bardzo pokrętny, że najłatwiej byłoby go wrzucić na margines patologii, a przecież zdarzył się normalnemu czło­wiekowi. Którego nikt nie zaakceptował.

Wychodzimy wiec z tego przedstawie­nia pamiętając najpierw apel pisarza:

- Ludzie, kochajcie się

- Miłujcie się - pada ze sceny - jakby realizatorzy przedstawienia chcie­li wzmocnić przesłanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji