Artykuły

Czerwona magia

Teraz, gdy już wyjechali i jedni, i drudzy, a także okrężnymi drogami: Mazowsze, Teatr Grotowskiego, Grechuta, Niemen itd. itd... łatwo dojść do wniosku, że niemal wszystko (i w sporcie, i w kulturze) przeniosło się na olimpijskie dni do Monachium, tego największego w tej chwili w świecie targowiska talentów. A kto pozostał w stolicy?

Na szczęście - został Gołas! Gra w trzech barwnych sztukach, najbardziej chyba w sierpniu godnych w Warszawie obejrzenia. Papkina w "Zemście", w "Czarnej komedii" i w... "Czerwonej magii".

Sztuka Michela de Ghelderode powstała przed czterdziestu laty (sam Ghelderode nie żyje już od jedenastu), nie może zatem być ostatnim krzykiem nowoczesności, tym bardziej że - nawet jak na swój czas - Ghelderode nigdy nie był belgijskim Witkacym, lecz bodaj... belgijskim Wyspiańskim. Przetwarzającym flamandzki koloryt obrazów Breughla na rubaszne farsy, w których wszystko jest śmieszne, lecz jednocześnie drapieżne i ostatecznie kończy się kilku trupami. Jedynie co bardziej przebiegli, czy raczej co bardziej rozsądni i... cyniczni, pozostają przy życiu.

W "Czerwonej magii" przy życiu pozostaje dwoje młodych. On, niezły cwaniak (Wojciech Pokora - Boże, co powie na to pani Kropidłowska!), który pod pretekstem, że zrobi złoto z niczego, kradnie skąpcowi żonę i (co gorsza!) majątek. Ona (obłędnie ponętna Mirosława Krajewska), tyranizowana przez męża, który skąpi jej nie tylko talarów, lecz i swej męskości - raz wyzwolona z kompleksów, puszcza się na prawo (przystojny Kawaler) i lewo (opasły Mnich), aby ostatecznie uniknąć z kochankiem i złotem.

Umiera on. Skąpiec, Harpagon, chciwiec, którego nikt nie żałuje. Figura bez ludzkich uczuć, oddana jedynie mirażowi złota, Wiesław Gołas. Rozdygotany złotą gorączką, szalejący po scenie, rozgrywający swego Hieronimusa na najwyższej strunie, tak jak wymaga tego gwałtowna, rozpasana, drażniąca tragifarsa Ghelderode'a.

Gdy kończy się sztuka, a nie zapada kurtyna (bo w Sali Prób Teatru Dramatycznego nie ma kurtyny), Gołas jest tak zmęczony, jak gdyby lekką ręką przerzucił tonę węgla. To normalne po takim wysiłku. Mniej normalne natomiast, że w niedzielny wieczór, gdy większość jego kolegów żegna się ze scenicznymi postaciami na co najmniej 48 godzin, pod teatr, po Gołasa, zajeżdża czarna Wołga. Nasz znakomity aktor mknie w niej, pospiesznie, do Lwowa, tam o szóstej rano wsiada w samolot do Moskwy, a w Moskwie - to już drobiazg - przesiadka na lot do Kijowa; w poniedziałek o jedenastej, przybrany w brodę, wąsy, opończę i husarskie skrzydła, Gołas - jako hetman Czarniecki - cwałuje już konno w plenerach "Potopu".

Cwałuje aż do zmierzchu, przez trzy, cztery ujęcia. O dwudziestej pierwszej wsiada do samolotu i z Kijowa do Warszawy już tylko jeden krok, aby we wtorek rano znów stawić się w teatrze.

Wesołe jest życie aktora? Wesołe, choć może nie tak bardzo, jak w opowiastkach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji