Artykuły

Niewykorzystana szansa

Opowiadanie Marka Nowakowskiego Wesele raz jeszcze!, w oparciu o które sztukę pod tym samym tytułem (choć bez wykrzyknika) napisał Janusz Krasiński, jest wyraźnie osadzone w czasie. Pan Młody - Hrabia ma lat czterdzieści, jego przyjaciele są - wyjąwszy starszego o kilka lat Powstańca - jego rówieśnikami, a skoro w pierwszych latach powojennych miał lat 15 - data powstania opowieści - rok 1973 - jest także czasem akcji utworu. Ustalenie to wydaje się ważne, także dlatego, że Hrabia i zaproszeni na jego wiejskie wesele koledzy z lat młodości są w zamyśle autora opowiadania przedstawicielami pokolenia, które - choć urodzone w okresie międzywojennym - dojrzewało w czasie pierwszych, trudnych lat po wyzwoleniu.

Oczywiście ani Nowakowski, ani Krasiński nie podejmują próby ogarnięcia zagadnienia w całości. Przedmiotem zainteresowania i prozaika, i dramatopisarza są wyraźnie ci, którym się nie powiodło, choć te niepowodzenia nie zawsze są jednoznaczne z brakiem sukcesu w sensie materialnym czy nawet zawodowym. Ich przegrana to przede wszystkim brak świadomości społecznej, ideowa pustka, jałowość ich bytowania, pozbawionego głębszego celu.

Hrabia, który za młodu umiał korzystać z uciech życia, czerpiąc przy tym dochody z niezbyt legalnych źródeł i procederów - swą dolce vita zakończył za kratkami. Z więzienia wyszedł z poczuciem bankructwa ("zmarszczki, siwizna, panienkom coraz rzadziej wpadał w oko", "pieniędzy ciągle brak") i lęku przed samotnością i biedą. To one skłoniły go do swoistego "powrotu do natury" - ożenku z wiejską dziewoją, dziedziczką kilkuhektarowego gospodarstwa i szklarni. Ale podczas gdy przybyli z miasta goście obliczają zyski, jakie w ich mniemaniu staną się udziałem gospodarskiego zięcia, sam Hrabia z lękiem uświadamia sobie, że "w ziemi robota ciężka i tu nie można się migać..."

Skarupa Zbyszek - technik budowlany ciułający "na trabanta" - przymyka na co dzień oko na całkiem jednoznaczne metody pomnażania zasobów finansowych swej przyjaciółki Lucy, "twardej i zimnej jak lód" bufetowej z "Obywatelskiej" na Woli. Natomiast Naukowiec i Literat mają swoje sukcesy. Naukowiec jest właśnie w przededniu wyjazdu - ma "w kieszeni kontrakt na wykłady za Oceanem", gdzie "w dolarach będą płacić". Dzięki tej perspektywie czuje się czymś nieskończenie wyższym od otoczenia; on jeden też nie bierze udziału w weselnym rozpasaniu i libacji. Inaczej Literat: pije, bawi się i patrzy chciwie, aż mu Naczelnik Łuczak chytrze przygaduje, że "zbiera materiały". On jeden choć "pisze książki" i "w telewizji występuje", wie, że - jak tamci - żyje życiem pozornym, że - podobnie jak tamci - przegrał swe życie, zaprzepaścił jedyną szansę: szansę zachowania człowieczeństwa.

Ci czterej są bohaterami sztuki. Obok nich - Powstaniec, żałosny ludzki wrak, i Czarodziej - niemal równie żałosny jako uwodziciel próbujący szczęścia u odurzonych alkoholem wiejskich chłopaków, mamroczący do nich lubieżne litanie.

Tacy to są ci miastowi, przybyli na wesele do Gospodarza, ojca Panny Młodej. A Gospodarz jest oczywiście taki jak trzeba: pełen godności, niegłupi, nawet sprytny; dla gości wyrozumiały, umie przecież interweniować w porę i skutecznie, by nie dopuścić do burdy.

Wiejskich weselników Krasiński ze zrozumiałych przyczyn musiał ograniczyć liczebnie. Nie ma tu więc Leśniczego ani nauczycielki Rohotyckiej, a Maturzysta, Traktorzysta i Kierownik POM-u zlali się w jedną zadzierżystą postać wiejskiego zabijaki, podobnie jak Cygan Bladicz Ferdynand i Sierotnik połączyli się razem w osobie cygańskiego basisty-rezonera, gawędziarza i dowcipnisia. Ale nie oni są ważni, podobnie jak pozostający na drugim planie Ksiądz, Panna Młoda, Gospodyni i reszta gości, których ruchliwy, zróżnicowany tłum jest przecież tylko tłem dla Łuczaków - Komendanta i Prezesa.

Komendant jest już wprawdzie na emeryturze, jednak chłop z niego krzepki i niestary, a wspomnienie władzy, jaką tu dzierżył przed laty, jest dlań nadal żywe. Wprawdzie sam może i już nie rządzi, ale Łuczakowie przecież nadal są przy władzy. Teraz ster trzyma Prezes i nie da go sobie łatwo wyrwać: łapy ma silne a i refleks nie najgorszy. Gdy wracając po pijanemu z wesela spowoduje wypadek samochodowy - obroni się sprytnie, zaś przewidujący Gospodarz solidarnie powie w oczy milicjantowi: "Ani łyka nie wypił."

Tak kończy się opowiadanie. Ale Krasiński inny przydał finał sztuce. To nie tylko Gospodarz, lecz wszyscy - i miastowi, i wiejscy weselnicy potwierdzą, że Prezes nie pił, mimo że ofiara wypadku - Powstaniec nie żyje. Dopiero później Czarodziej, nieświadomy celu pytania, powie milicjantowi prawdę. I będzie się potem tej prawdy wstydził i wszystkich przepraszał...

Kierownictwu warszawskiego Teatru Rozmaitości należy się uznanie za wprowadzenie na scenę Wesela raz jeszcze. Szkoda jednak, że w parze z trafną inicjatywą repertuarową nie poszła udana realizacja. Przedstawienie w reżyserii Romana Kordzińskiego wydało mi się niekonsekwentne myślowo, a od strony reżyserskiej - miejscami wręcz nieporadne. Nieporozumienia zaczynają się już przy obsadzie. Czwórkę głównych bohaterów - Hrabiego, Skarupę, Literata i Naukowca dzielą tu - wbrew logice utworu - poważne różnice wieku. Wprawdzie grający Hrabiego Andrzej Kopiczyński na długo jeszcze pozostanie w świadomości widza "czterdziestolatkiem", ale już Piotr Garlicki (Literat) i Piotr Loretz (Naukowiec) to ludzie zupełnie młodzi. Gdy Literat Garlickiego z pijacką szczerością dziwi się, że go jeszcze (czasem!) nazywają młodym pisarzem - cała rzecz traci sens. A przecież ten sympatyczny, utalentowany i wspaniale młodzieńczy aktor nie ponosi winy za to, że gra postać, której w tej sztuce grać nie powinien! Podobnie młodziutki Naukowiec Loretza wydaje się raczej zadzierającym nosa stypendystą niż poważnym przedstawicielem nauki, zaproszonym przez renomowany zagraniczny uniwersytet.

Pośrodku tej grupy znalazł się Skarupa - z całej czwórki w tym przedstawieniu postać najbardziej przekonywająca, dzięki konsekwentnemu, sugestywnemu choć pełnemu umiaru aktorstwu Witolda Dębickiego. Obserwuję tego aktora od lat i myślę, że - choć gra sporo - ciągle jeszcze jest niedoceniany.

Pijany Powstaniec, uporczywie wracający pamięcią do momentu, w którym zabrakło mu amunicji, i zboczeniec seksualny Czarodziej - to postacie mimo wszystko rodzajowe. Ale sprawa tamtych czterech decyduje o wymowie przedstawienia - może to być w pewnym sensie i nasza sprawa: jako wyrzut sumienia - że dopuściliśmy, by takimi się stali, a może nawet jako zwierciadło, w którym niejeden z nas mogłyby się przejrzeć... Ale aby tak się stało, czwórka tych równolatków musi "grać razem" - ramię w ramię, jak kiedyś, w młodości, której wspomnienia w tę jedyną weselną noc znów ich zjednoczyły, mimo wszystkich różnic.

W przedstawieniu Kordzińskiego w ogóle każdy "gra osobno". Nie tylko zabrakło spójni pomiędzy poszczególnymi postaciami: cały spektakl rozbity został na scenki satyryczno-obyczajowe, a ponadto rozbicie to zostało wyraźnie podkreślone grą świateł, i projekcjami mającymi zapewne widzowi dodatkowo podpowiadać, które momenty należy przyjmować jako realistyczne, a które zawierają filozoficzne uogólnienia. Niestety, efekt tych zabiegów jest wręcz przeciwny od zamierzonego, podobnie jak raczej przeszkodą niż pomocą w odbiorze przedstawienia jest wydobywający się z ustawionych na proscenium dwóch ogromnych głośników potężny, dudniący nadmiarem decybeli śpiew na znaną nutę "miałeś chamie złoty róg..."

Wszystko to ma zapewne stanowić aluzję do rodowodu literackiego Wesela raz jeszcze. Prawdą jest bowiem, że to, co u Nowakowskiego jest zaledwie inspiracją - w sztuce Krasińskiego przybiera już kształt pastiszu. Ambitny ten zamysł autorski przyniósł rezultat godny uwagi, gdyż Wesele... Krasińskiego wydaje się i treściowo, i dramaturgicznie jednym z najbardziej interesujących zjawisk naszej dramaturgii lat ostatnich. Niemniej słabością przedstawienia stało się właśnie owo nadmierne eksponowanie aluzji do arcydramatu Stanisława Wyspiańskiego, które jak gdyby na dalszy plan odsunęło dbałość o znalezienie właściwej formy teatralnej dla tego, co napisał Janusz Krasiński.

Nieduża scena T. Rozmaitości też nie ułatwiła realizatorom zadania: trudno na ograniczonej przestrzeni operować 25-osobowym zespołem tak, by uniknąć wrażenia zamętu, przypadkowości czy wręcz bałaganu. Reżyser posadził więc weselników za trzema stołami (które jeszcze bardziej powiększyły ciasnotę i ustatyczniły wiele sytuacji), pozwalając aktorom od czasu do czasu wstawać, a niekiedy przechodzić na proscenium. W rezultacie wesele z pełnej dynamizmu (nie tylko wewnętrznego) i bądź co bądź radosnej uroczystości stało się bardziej podobne do... stypy.

Krzywdą byłoby dla aktorów niedocenienie ich pracy w budowaniu poszczególnych postaci utworu. Słowa uznania należą się Jerzemu Turkowi, który w roli Komendanta dał ostry portret wiejskiego dzierżymordy z lat szczęśliwie dość już odległych. Jerzy Karaszkiewicz sugestywnie wydobył dorobkiewiczowską pazerność i chamstwo Prezesa. Grażyna Leśniak jako Lucy z dużą wyrazistością nakreśliła postać dziewczyny zimnej, sprzedajnej i pozbawionej wszelkich skrupułów; scena jej tańca z Hrabią była jednym z najlepszych momentów przedstawienia. Sierotnik w interpretacji Krzysztofa Świętochowskiego stał się postacią żywą i przekonywającą, podobnie jak drapieżny w wyrazie scenicznym Maturzysta Joachima Lamży.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji