Artykuły

Herta Müller tańczy

"Król kłania się i zabija" w reż. Agnieszki Korytkowskiej-Mazur w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

W pierwszym polskim spektaklu na podstawie tekstów Müller sprawdził się pomysł, by noblistkę pokazać nie jako postać heroiczną, ale krnąbrnego chochlika.

Herta Müller jest obca wszędzie. Dla Rumunów z rodzinnego Banatu pozostała "Niemrą". Dla Niemców z Berlina Zachodniego (dokąd w 1987 r. uciekła ostatecznie przed dyktaturą Ceauescu) - imigrantką ze śmiesznym akcentem. Pisarce wielokrotnie przypominano w brutalny sposób, że obcy powinni umieć się zachować, czyli zaakceptować role, jakie wyznacza im zbiorowość. Niezależnie od tego, czy jest to rola pociesznego cudaka, czy kozła ofiarnego.

Autorka "Sercątka" nawet nie próbowała pokazać, że "zna swoje miejsce". W Rumunii rozpowszechniała "podejrzane ideowo" wiersze, urzędnikom dyktatury okazywała swoją wyższość, z kolejnych stanowisk w szkołach i fabrykach nigdy nie odchodziła dobrowolnie (jeśli władze chciały ją ukarać i pozbawić środków do życia, musiały usuwać ją siłą). Nawet Niemcom, którzy życzliwie przygarnęli ją, uciekinierkę, nie potrafiła darować ignorancji czy protekcjonalnego tonu.

W spektaklu Agnieszki Korytkowskej-Mazur "Król kłania się i zabija" (na podstawie autobiograficznego cyklu esejów pisarki) Herta, odgrywana przez trzy aktorki (Klara Bielawka, Agnieszka Roszkowska, Beata Fudalej), nieustannie bruździ. Spotkanie publiczne, prace domowe, intymna rozmowa z mężczyzną - wszystko nie tak.

- U nas teraz w Niemczech... - zaczyna telewizyjna prezenterka (Joanna Król). - Ja też jestem teraz w Niemczech - wtrąca Herta Müller i rozbija rytm miło zapowiadającego się wywiadu. Zgarbiona na wysokim krześle, nie zamierza nikomu niczego ułatwiać. Mało, że obca, dziwna i brzydka, to jeszcze odmawia przyjęcia przewidzianej dla niej roli - egzotycznego odmieńca. Pani z telewizji na próżno się uśmiecha, rusza z kolejnym pytaniem. Muller nie współpracuje.

Uparte: "Ja też tu jestem i nie zamierzam zmieniać się dla waszej wygody", przebija ze wszystkich tekstów pisarki nagrodzonej w 2009 r. literackim Noblem. Zaznaczyć swoją obecność, przeżyć mimo strachu i obrzydzenia do świata. Jest w tej postawie bezczelność i natręctwo. Jest też coś rewolucyjnego, antysystemowego.

W przedstawieniu Teatru Dramatycznego Müller nie odpuszcza. Wciąż domaga się uwagi, praw człowieka, obywatela, kobiety, córki, intelektualistki. Mogłaby stanąć gdzieś skromnie i opanowanym głosem opowiadać o śmierci przyjaciół, o represjach, o głodzie, strachu, o przesłuchaniach w rumuńskiej bezpiece. Takich historii wygodnie się słucha, gdy wygłaszane są z godnością, ale i pokorą, bez histerii czy roszczeń, w tonie: "wprawdzie to mnie nagrodziliście, ale przecież nie o mnie tu chodzi, ja jestem jedynie głosem tych uciskanych, wykluczonych...". A ta nie. Nie tylko potraja się, ale gada bez umiaru, kręci się, wyciąga na widok publiczny ludzi i przedmioty, o których wspominać się nie godzi. Nie chce np. uczestniczyć w zmowie hipokryzji nakazującej Rumunom zaprzeczać ich zaangażowaniu w nazizm. Nie ukrywa przeszłości własnego ojca esesmana. Grający go Miłogost Reczek przez cały spektakl przechadza się po scenie w wyglancowanych oficerkach żołnierza Waffen-SS. Akordeon po wuju naziście dziewczyna dźwiga ze sobą lub rozciąga na piersi jak wrzeszczące, niespokojne serce.

Na tle oblepionych rodzinnymi zdjęciami segmentów muru berlińskiego pojawiają się kolejni mężczyźni, których Müller portretowała we wspomnieniach i powieściach. Ojciec, agent bezpieki, dziadek (Maciej Szary), były kochanek Paul (Henryk Niebudek), Wendel (Sławomir Grzymkowski), bohater wczesnego tekstu noblistki "Niziny". Czasem skuleni jak przed ciosem, czasem w żałosnej bieliźnie i kasku ochronnym. Takimi widzi ich pisarka. Zdając sobie sprawę z ich skrywanych słabości, może czuć się mocniejsza, niemal nietykalna. Niezależnie od tego, czy będą ją straszyć, czy bić, ona będzie patrzeć na nich z litością. Pozostanie wewnętrznie nienaruszona, wolna.

Kolejne rundy wokół muru wykonuje też zapiekła w poczuciu krzywdy matka (Ewa Telega), która warczy, zabrania krzyczeć, gdy boli. Trzeba krzyczeć - odwija się Herta i tańczy do muzyki obecnej na scenie kapeli ludowej. Ten krzyk i niezgoda na pokorę to dla Müller sposób przeciwko "królom" - jak pisarka określa dyktatorów pokroju Ceau escu.

Spektakl Agnieszki Korytkowskiej-Mazur nie daje streszczenia biografii "jednej z najwybitniejszych postaci literatury niemieckojęzycznej". Wspomnienia usuniętych ciąż, wydarzeń z dzieciństwa czy prześladowań zostają jedynie mgliście zarysowane. "Król..." świetnie pokazuje to, co przesądza o mocy tekstów noblistki. Eksponuje jej upór i siłę, z jaką przełamywała ciszę wokół spraw tak niewygodnych jak oportunizm Rumunów czy obwarowana zastrzeżeniami i warunkami tolerancja Niemców. Fantastycznie sprawdził się pomysł reżyserki, by Herę pokazać nie jako postać heroiczną, ale krnąbrnego chochlika, który igra z mocniejszymi od siebie.

Gdy w finale Herta dziękuje za Nagrodę Nobla, to nie ona jest zakłopotana. To cała reszta nie wie, gdzie podziać wzrok. A Herta wywija tylko przeklętym, nazistowskim akordeonem:...i jeszcze wam zatańczę!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji