Artykuły

Prowokacja, zabawa, refleksja...

W Tarnowskim Teatrze odbyła się już piąta premiera od początku sezonu, który był jednocześnie początkiem działalności nowych, teatralnych władz. Po "Zbrodni i karze", "Kartotece", "Betlejem polskim" i "Koziołku Matołku" na tarnowskiej scenie można oglądać spektakl "Kaczo, byczo i indyczo" według tekstu Bogusława Schaeffera, w reżyserii Tomasza Piaseckiego, z muzyką autora, w trzyosobowej obsadzie: Edward Żentara (Showman), Anna Lenczewska (Ona), Tomasz Piasecki (On).

"Kaczo, byczo i indyczo" to stosunkowo rzadko grana sztuka znanego dramaturga, kompozytora, muzykologa, grafika - słowem człowieka renesansu. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że do jej spopularyzowania na scenie przyczynił się niemało Edward Żentara, który wyreżyserował ją wcześniej w Koszalinie i Kielcach, wcielając się równocześnie w rolę Showmana, którą, jak łatwo policzyć, w Tarnowie gra już po raz trzeci.

Jest to dramat równocześnie i lekki, i skomplikowany, niezwykle Schaefferowski- skromne dekoracje, prawie symboliczne, niewielka obsada, brak fabuły i intrygi, pozorny chaos zdarzeń i treści. Autor zastosował w sztuce charakterystyczną dla siebie i chyba ulubioną technikę collagu jako zasadę kompozycyjną. Technika ta przeniesiona ze sztuk plastycznych do teatru polega na swobodnym łączeniu różnych scen często niespójnych pod względem tematu, wartości, języka, problematyki itd. Niemniej jednak z tych niejednorodnych kawałków jak w rozbitym lustrze wyłania się swoista, artystyczna całość. Trzeba j przyznać, niełatwa w odbiorze.

W "Kaczo, byczo i indyczo" osobą łączącą kilkanaście luźnych epizodów jest Showman usiłujący zabawić publiczność opowieścią o sobie, swoich przemyśleniach, życiowej filozofii... Usiłujący, bo jego występ co chwilę jest przerywany przez postaci pojawiające się na scenie i wciągające go w coraz to nowe sytuacje i perypetie - od teatralnych, czyli zawodowych, po różne życiowe, te ważkie i banalne. Wszystkie mocno zabarwione humorem, głównie językowym i sytuacyjnym, o bardzo różnorodnym "ciężarze".

Mamy więc tu finezyjny żart, cienką aluzję i ironię, które sąsiadują z dowcipem szytym dość grubymi nićmi. Język płynący ze sceny przypomina kompozycję muzyczną opartą na dysonansach.

Jest to jednak jego atutem, gdyż nie pozwala widzowi pozostać obojętnym, wprawiając go w coraz to inne nastroje - od szczerej wesołości po zadumę, a nawet "święte" oburzenie. Główny bohater wielokrotnie przeistacza się na naszych oczach - raz jest wyrafinowanym intelektualistą, raz rubasznym prostaczkiem, prymitywnym podrywaczem czy scenicznym błaznem. Metamorfozom ulegają też jego sceniczni partnerzy, odgrywający wielopiętrowe role, wcielając siew coraz to inne postaci. Właśnie w konfrontacji z nimi nasz Showman ukazuje swe różne oblicza. Te ciągłe przemiany, którym podlegają odtwórcy ról, wymagają niemałej sztuki aktorskiej i trzeba przyznać, że cała trójka aktorów radzi sobie z tym zadaniem po mistrzowsku.

O czym więc jest ten spektakl? Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi, bo wachlarz refleksji płynących ze sceny jest szeroki jak wielość wątków przez nią się przewijających. Przede wszystkim jednak akcja przedstawienia dzieje się w teatrze i to o nim oraz o roli aktora w teatralnej rzeczywistości dowiemy się najwięcej. Ale nie tylko, także o sztuce w ogóle, tej wysokiej, jedynie dla elit, wyraźnie przeciwstawionej rozpanoszonej komercjalizacji. Sporo refleksji jest też o ludzkiej kondycji i międzyludzkich relacjach, a wszystko podane lekko i z humorem, choć nie "na talerzu".

"Kaczo, byczo i indyczo" ma charakter prowokacji nie tylko artystycznej, ale także obyczajowej. Widz wciągnięty w sytuację teatru w teatrze ma też swoją rolę do odegrania. Do niego mizdrzy się Showman w licznych ukłonach, uśmiechach, bezpośrednich zwrotach, ale jego też obraża i lekceważy, wypinając pośladki w kierunku publiczności, naśladując ruchy kopulacyjne czy drażniąc niewybrednymi tekstami adaptowanymi do tarnowskich realiów (np. o moherowych beretach). Prowokacja w teatrze zawsze mile widziana, tylko czemu w tym przypadku podana jest tak prosto, że aż prostacko. Czyżby zabrakło twórcom inscenizacji bardziej wyrafinowanej koncepcji? Ten nadmiar wulgaryzmów i epatowanie seksem, jakby obliczone na tani efekt, to zdecydowana wada przedstawienia.

Spektakl ma też niewątpliwe zalety. Przykuwa uwagę zmiennością i tempem, nie pozwala widzowi zostać obojętnym, nawet jeśli drażni. Jego atutem jest bardzo dobre aktorstwo ze wskazaniem na Lenczewską i Piaseckiego, którzy nie ustępują na krok Żentarze grającemu swoją rolę po raz trzeci, na deskach trzeciego z kolei teatru.

Przy okazji mała dygresja pod adresem dyrektora - przydałoby się więcej gotowania, mniej odgrzewania. Tarnowianie chętnie zobaczyliby Żentarę w całkiem nowym wcieleniu, przygotowanym specjalnie dla tarnowskiej sceny.

A tak w ogóle "Kaczo, byczo i indyczo" to sztuka, która spodoba się tym, którzy kochają Schaeffera i specyfikę jego teatru. Dlatego zamiast zapraszać czytelników na spektakl, zacytuję samego autora: "Jestem za teatrem, którego przesłanie trzeba odgadnąć, za teatrem, którego akcja nie rozwija się logicznie, bo gdzie my w życiu mamy logikę, w czym? Jestem za teatrem, który coś mówi, ale nie mówi o tym, o czym mówi, przynajmniej nie bezpośrednio(...) Kto tego nie pojmuje, powinien sobie powiedzieć, że to nie dla niego, o co się nie pogniewam."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji