Artykuły

Spektakl trzech kreacji

Witkacy ma pecha. Przed wojną dano zaledwie 18 premier jego sztuk, w tym jedna tylko ("Jan Karol Maciej Wścieklica") miała autentyczne powodzenie. Po wojnie - gdy triumfalnie wrócił na sceny (54 premiery), opromieniony zachwytami krytyków i aplauzem publiczności - inscenizatorzy, nie mogąc dopasować doń właściwego klucza, próbują korzystać z najrozmaitszych wytrychów. Szczególnie wygodnymi okazały się dwa z nich: absurdalny i psychologiczny. Obydwa, jak to wytrychy, wprawdzie zamek otwierają, lecz równocześnie niszczą jego precyzyjny mechanizm. Najpopularniejszy stał się dzięki niezmordowanej działalności na tym polu p. Wandy Laskowskiej - wytrych pierwszy czyli Witkacy zabsurdalizowany totalnie. Rozumowanie jest proste: skoro postaci w sztukach Witkiewicza mówią różne dziwne rzeczy, skoro autor operuje absurdalnym humorem, skoro na dodatek był formistą w malarstwie - należy wystawiać go jak najdziwaczniej. Czyli - deformacja elementów plastycznych, kostiumów, charakteryzacji, sytuacji scenicznych i gry aktorskiej. Nikt nie chodzi i nie siada, tylko skacze i fika koziołki, do mieszkania wchodzi się przez łóżko, a dialogi prowadzi nie przy, lecz na stole, na twarzach maluje się secesyjne esy floresy - im dziwniejsze, im bardziej zdeformowane - tym lepiej! Zapomniano o starym powiedzeniu Słonimskiego, że dziwność tylko wtedy bawi, niepokoi czy straszy, kiedy wszystko dookoła jest zupełnie normalne. Spotęgowanie dziwności, a raczej dziwaczności na scenie - prowadzi do absolutnego zatarcia granic absurdu i przy wtórze nowoczesnego bełkotu odbywa się pospolite zanudzanie widzów. Wystrzeliła nagle jedna "Kurka wodna", reszta tonęła w oleju metafizycznej nudy...

Potem przyszła moda na inny klucz. Klucz, który znowu okazał się wytrychem, źle dopasowanym do zamka: klucz psychologiczny. Witkiewicz był filozofem. Witkiewicz głosił ideę "czystej formy" teatr Witkiewicza - to teatr filozoficzny; a więc pogłębiajmy psychologię postaci, starajmy się te sztuki, jak mawiał Chaberski - "spiąć klamrą i nasycić krwią". I posypały się spektakle filozoficzne, "pogłębione", w których usiłowano dorobić konsekwencję psychologiczną do postaci Witkacego, a na scenie znowu robiło się nudno i w dodatku - chłodno.

Do dwóch chyba tylko przedstawień dopasowano właściwe klucze. Do "Szewców" we wrocławskim "Kalamburze" i "Wścieklicy" w koszalińskiej inscenizacji Macieja Prusa. Sprawdziło się stare powiedzenie o gwoździu wbitym w żelazko do prasowania. Okazało się, że naturalne sytuacje podkreślają psychologiczne absurdy. Że zderzenie pozornego realizmu warunków z deformacją psychologiczną postaci, daje dopiero ostry efekt groteski, nadrealizmu i ironii. We fragmencie filmowym do "Portretu" Witkiewicza zainscenizowano "Szewców" w konwencji "teatru absurdu", a humor - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - zaginął i satyra rozpłynęła się. Gdzież tu porównanie do kapitalnej sceny we wrocławskim teatrze studenckim, gdzie z piękną dziewczyną w stroju z lat dwudziestych prowadziło światopoglądowy dialog, naszpikowany filozoficzną terminologią dwóch szewców w skórzanych fartuchach przy autentycznych kopytach, nabijając fleki na zdarte obcasy.

Autor "Tumora Mózgowicza" powiedział kiedyś, że sztuki jego należy grać normalnie. Nie mówię tu oczywiście o całej teorii teatru "czystej formy", bo - jak już wielokrotnie stwierdzano - w twórczości wielkiego Stanisława Ignacego teoria z praktyką niewiele miały wspólnego, a dla dobra teatru - jeszcze mniej mieć powinny. O ile bowiem sztuki sławnego formisty są nadal żywe i nowe pokolenia odkrywają w nich nowe, niepokojące skojarzenia myślowe, odnajdując i nowoczesny antyteatr, i wszelakie "izmy", jak ekspresjonizm, nadrealizm, egzysiencjalizm - tyle teoria Czystej Formy z jej Tajemnicą Wielości w Jedności Istnienia - może być już tylko tematem pracy doktorskiej.

"Dramat Witkacego - pisał Jarosław Iwaszkiewicz - da się ująć w kategorię dramatu poetyckiego. Obserwujemy potężny nurt czysto teatralny obok nurtu filozoficznego, nurtu bredni i zabawy, operowania przerażeniem. Ów nurt czysto teatralny widoczny jest tylko i wyłącznie w inscenizacji, zanika zupełnie w czytaniu. To właśnie, że w dramatach występują pewne elementy wyłącznie teatralne, stanowi o wartości Witkiewicza jako dramatopisarza."

W. Erwin Axer. inscenizując "Matkę" w Teatrze Współczesnym, nie mógł się zdecydować. I to niezdecydowanie reżysera odbiło się na charakterze spektaklu. Widział konieczność osadzenia utworu w realiach - realiach wczesnych lat dwudziestych w potwornych secesyjnych meblach, pięknie "przerysowanych" przez p. Starowieyską, w ścianach wymalowanych w ówcześnie modne zawijasy, we wczesnocharlestonowym kostiumie (tym maxi a nie mini!). Ale!!! nie oparł się pokusie udziwnienia a la p. Laskowska - bo znowu zobaczyliśmy twarze pomalowane w podobne do tapet esy-floresy, plamy i cienie wprost z "Firmy Portretowej St. I. Witkiewicza". Tylko p. Celińska miała wzmocniony makijaż z tamtych czasów, a prawdziwym, wytchnieniem stała się jak wycięta z "Pamiętnika pani Hanki" twarz p. Mikołajskiej w ostatnim akcie.

Równocześnie - zastosował Axer i drugi klucz - teatru filozoficznego. Bohaterowie jego "Matki" rozgrywają "psychologiczeskije waprosy", polemizując z Chwistkiem i innymi modnymi naówczas kierunkami estetycznymi, a przede wszystkim starają się uprawdopodobnić psychologię postaci, co nie może się udać. Anatol Stern pisał o jednej z premier sztuk Witkacego: "reżyser zrobił wszystko, by ich bezsens oświetlić reflektorem psychologii, by go uczynić czymś naturalnym i zrozumiałym. Istotnie udało mu się. I dlatego sztukę -"położył". W spektaklu Teatru Współczesnego nie zawahano się także przed efektem jaskrawo naturalistycznym, ukazując w ostatnim akcie maskę pośmiertną bohaterki tytułowej - autentyczną maskę p. Mikołajskiej, a to już staje się niesmaczne.

Reżyser warszawskiego przedstawienia w teatrze znanym z jednolitości stylu, z konsekwencji inscenizacyjnej i obsadowej, z koncertowej gry aktorskiej - tym razem nie mógł się zdecydować. Szumiały mu echa Mrożka i Brechta, chwilami występowały wyraźne powinowactwa z "Tangiem", chwilami przypominał się "Arturo Ui". A że były to dwa sławne przedstawienia tego teatru i dwie znakomite inscenizacje jego dyrektora - przedstawienie trzecie czyli "Matka" zdradza przebłyski reżyserskiej inwencji i dobrej teatralnej roboty, choć w całości jest to widowisko nierówne, o niejednolitym stylu gry i niestety... nudne.

Mimo wszystko jest to spektakl trzech kreacji aktorskich: Haliny Mikołajskiej. Barbary Krafftówny i Stanisławy Celińskiej. Napisałam na wstępie, że Witkacy ma pecha. Muszę dodać, że ma również szczęście - szczęście do aktorów, a szczególnie do aktorek. Należy do nich w pierwszym rzędzie Halina Mikołajska. Kapitalna księżna Nevermore w "Kurce wodnej", pełna uroku pani Nipkowa w "Małym dworku" i wreszcie - Matka. P. Mikołajska gra postaci Witkacego bardzo prosto. Mówi dziwne i zabawne rzeczy pozornie bardzo naturalnie, tym mocniej podkreślając tkwiące w tekście absurdy. Naprawdę się gniewa, dziwi czy cieszy - jest w niej naiwność dziecka, odkrywającego świat, i mądrość starej kobiety, która widzi więcej i patrzy dalej niż to się na pozór wydaje. P. Mikołajska leciutko rysuje postępujący alkoholizm Węgorzewskiej i ogarniającą ją ślepotę. Jest to dla niej równie naturalne, jak utrzymywanie rodziny przy pomocy szydełkowych robótek. Ale w głosie p. Mikołajskiej brzmi ledwie dostrzegalna nutka ironii, jakby podtekstu: bawcie się razem ze mną, bo i tak to wszystko nie ma sensu.

Partnerką wykonawczyni roli tytułowej jest p. Krafftówna. Jej interpretacja Witkacego idzie dalej niż p. Mikołajskiej - przypomnijmy "Kurkę wodną" czy nauczycielkę z "Wścieklicy". Barbara Krafftówna dysponuje bowiem ogromną siłą komiczną. Jej Dorota jest jeszcze prostsza i naturalniejsza niż witkacowska Matka, a równocześnie - jeszcze śmieszniejsza. Dialog dwóch pań - to najlepsze momenty tego spektaklu, przemawia w nich ze sceny Teatru Współczesnego pełnym głosem dowcip, ironia i prawdziwa nowoczesność sztuki.

P. Stanisława Celińska w ogóle "nie gra" Zofii Plejtus. Po prostu p. Celińska jest Zofią Plejtus. Jest i młoda, i piękna, i głupia, a kiedy wychodzi na "nocne dyżury" i wraca w towarzystwie charlestonowych "lampartów", nie ma w niej nic wulgarnego, choć nie pozostawia wątpliwości co do swej profesji. Żywcem przeniesiona z przedwojennych filmów, bulwarówek czy po prostu - salonów. Intuicyjnie uchwyciła styl tamtych czasów i chyba ona najbardziej wiąże z nimi przedstawienie. Gdybyż jeszcze miała partnerów!

Niestety p. Jan Englert uwierzył, że gra samego St. I. Witkiewicza, że jest porte-parole autora, że wyraża jego filozofię i jego sztukę. Niepotrzebnie. W rezultacie gra Łomnickiego z "Arturo Ui", zaprawionego czechowowskim sosem. Oczywiście z krzyżówki Brechta z Czechowem nie może wyjść nic dobrego, a tym bardziej Witkacy. Po prostu nie tędy droga... Leon p. Englerta jest przepsychologizowany, przegrany, ani nie śmieszny, ani nie tragiczny.

Gorzej jeszcze z innymi postaciami tego spektaklu, a są tam role ważne. P. Girycz zagrała Lucynę Beer jak z amerykańskiego filmu niemego, przerysowując gest, mimikę i... słowo. P. Fidler raczej pasowałby do komedii Bałuckiego, a p. Friedman do Krzywoszewskiego. Byli nie z tej epoki lub nie z tego autora.

Trzeba natomiast odnotować dobre epizody: p. Surowy w roli dyrektora teatru, p. Nalberczaka jako męża-gangstera i pp. Ostałowskiego oraz Nowakowskiego w rolach klientów pięknej Plejtusówny. P. Korecka przerysowała nieco baronównę Obrock.

Z przedstawienia wychodzi się z uczuciem żalu, że w tym doskonałym teatrze zaprzepaszczono szansę dobrego Witkacego poprzez niezdecydowanie reżysera i nierówną obsadę czyli błędy, które właśnie we Współczesnym należą do rzadkości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji