Za dużo w jednym
Juwenilia Witkacego, które możemy od niedzieli oglądać we Wrocławskim Teatrze Lalek, to bardzo dziwny spektakl. Płaskie lalki-wycinanki współgrają z aktorami żywego planu, główny bohater to manekin, a na dobitkę wokół niego na ekranach wyświetla się chiński teatr cieni. Zbyt wiele konwencji na raz, by to przełknąć.
- Nic nie rozumiem - sykały nastolatki. - O, latają głowy - cieszyły się na premierze przedszkolaki. "Komedia dla Mamy i Taty", napisana przed kilkudziesięciu laty przez 8-letniego wówczas Witkacego, na pewno podzieliła publiczność w odbiorze sztuki. Reżyser przedstawienia Wiesław Hejno chyba jednak zmieszał zbyt wiele konwencji.
Można zrozumieć decyzję artysty - spektakl to "portret artysty w dziecięctwie", czyli dorastanie Stasia Witkiewicza wśród wielu wrażeń, tekstów, rekwizytów, ludzi i wartości równocześnie. Fascynacji kulturą japońską towarzyszyła u schyłku XIX wieku wydawnicza eksplozja romansu brukowego. Dekadentyzm dyskutował z socjalizmem, a Maeterlinck towarzyszył braciom Lumiere. To jasne. Jednak spektakl nie komentuje tych równoczesnych inspiracji, lecz je ukazuje w scenkach i skeczach, których kolejności nic nie uzasadnia.
Po wakacjach z duchami, oglądamy więc obiadek rodzinny. Kucharka przeżywa pożar, rodzice przekupują Stasia. Ot, wiele takich wspomnień z dziecięctwa, z których niewiele wynika. Na szczęście w końcu zapada kurtyna i są owacje. Spektakl ma więc wyraźny finał. Z całego przedstawienia tylko pierwsze sceny, w których Staś (w interpretacji Anety Głuch) dosłownie "obrasta" - otacza się obrazami, które każdy z nas jako dziecko w siebie chłonął (lęk i miłość pojmowaliśmy przecież jako obrazy), mogą się podobać. Mimo że "Komedia dla Mamy i Taty" żyje i zmienia się z próby na próbę, ze spektaklu na spektakl, nie wróżę jej wielkiego sukcesu nawet u przedszkolaków. Przede wszystkim brak w przedstawieniu Wiesława Hejny magii słowa, może nawet jakiejkolwiek magii, by kiedyś jeszcze zatęsknić za wielkim Witkacym. Przykro mi.