Artykuły

Nasze zero-sero

"Testosteron" w reż. Piotra Urbaniaka w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na wyreżyserowanym przez Piotra Urbaniaka "Testosteronie" Andrzeja Saramonowicza zebrana na widowni "śmietana" narodu, proszę sobie wyobrazić - śmieje się... Tak, dziwię się, bo to dziwne. To wręcz zdumiewające, gdyż tu frenetyczny gulgot stugłowego indora, a na scenie - brak sera. Niepojęte! Jeśli wzrok mnie nie zwiódł - a mógł, bo konsumpcyjna dynamika aktora Bochenka wielka jest - to owszem, przez sekundę mignęły 134 żółte plastry, ale Bochenkowi wystarczył jeden błysk aluminiowego widelca - i było po serze.

Klasyczna niedorzeczność: jest skutek - nie ma przyczyny. Frenetyczny gulgot stugłowego indora trwa bite dwie i pół godziny - a ser trwa ledwie sekundę! Do czego więc śmieje się "śmietana"? Do cienko krojonej szynki wołowej? Bo na scenie jest i szynka. Do klasycznej, polskiej michy sałatki jarzynowej? Do uspokajającej swym ogromem baterii flaszek i figlarnie, niczym złote rybki migających, profesjonalnie pięćdziesięciogramowych "kielonków"? No, do czego się, "śmietano", śmiejesz jak do sera, skoro tam brak sera?

"Lećmy" dalej. Na scenie - cokolwiek prowincjonalna świetlica. Stoły w długi rząd ustawione i białymi, na kamień wykrochmalonymi obrusami przykryte. Czy tutaj stół jest serem, czy też obrus jest serem? Z prawej strony sceny podest dla orkiestry i instrumenty, wprawdzie jeszcze ciche, ale już w pełnej gotowości. Czyżby gitara-ementaler, perkusja-gouda i klawisze-tylżycki? No, co cię, indorze, rajcuje aż do gulgotu?

A może sedno nie tkwi w rzeczach? Może tu nie o scenografię, kolorki, światełeczka, zestaw aprowizacyjny oraz dziesiątki innych gadżetów chodzi w pierwszej kolejności? Może świat zupełnie innych zer jest dla ciebie niczym cudny ser? Co? W końcu nie ma się czego wstydzić: gdy postać, którą na bladych barach swego aktorskiego kunsztu Bochenek dźwigał z benedyktyńskim mozołem, gdy ów na nudno skretyniały Fistach po raz milionowy namiętnie wydukuje swe sakramentalne: ALE MASAKRA! - widownią Sceny na Sarego wstrząsa rechot identycznie monstrualny jak przy pierwszym masakrującym dukaniu Fistachowym. Nieprawdaż, "śmietano"?

Czyżby dla ciebie kluczowym zerem-serem nie był świat przedstawiony, jeno tekst przedstawiony? Chyba tak. Przecież gulgot, który na widok aluminiowego, konsumpcyjnego sztyletu Bochenka z gardeł "śmietany" się wyrywa i wstrząsa gmachem przy Sarego, ma tylko 97 decybeli. Natomiast gdy w co drugim zdaniu z ust aktora Sośnierza (Stavros) wyskakuje przysłowiowa "dupa krwista" - gulgot intelektualnej "śmietany" mego narodu osiąga zenit 200 decybeli, w związku z czym w znajdującej się po drugiej stronie ulicy Agencji Przemysłu Drzewnego "Tartak" gustowne pokrowce na pióra same się rozwijają i krzesanego tańczyć zaczynają. Masakra niewątpliwa!

Nie inaczej zatem: porównajcie decybele, a niezbicie wyjdzie, że kluczowym zerem-serem "śmietany" jest pisarski gulgot Saramonowicza. Już nic w tej materii nie dodam, bo przed świętami jakoś nieskoro gadać o niczym. Niech wystarczy, że to arcydzieło współczesnego nadwiślańskiego humoru scenicznego w połowie składa się z semantycznego "mięcha", a w połowie wprawdzie nie z "mięcha", za to ze słów zupełnie zbędnych. Co to oznacza?

Po pierwsze - drugą połowę aktorzy śmiało mogliby przemilczeć, w związku z czym dzieło byłoby o połowę krótsze. Po drugie - jako że części "mięsnej" i tak nie da się słuchać z powodu piramidalnej nudy "mięcha", na części tej widzowie winni opuścić Świątynię Melpomeny i spokojnie udać się do Agencji Przemysłu Drzewnego "Tartak". Gdy te nieobalalne refleksje zsumujemy, otrzymamy wynik idealny. Otóż, otrzymamy cudownie kojącą nieobecność "Testosteronu" w teatrze Bagatela! Niestety, Urbaniak jest artystą, pewnie więc ma nieusuwalne i jakże twarzowe kłopoty z matematyką.

Wszystko to smutne jest, owszem, ale jeszcze do zniesienia. Nie uwiera aktorstwo - ten wręcz wzruszający seansik niemowlęcej, gaworzącej bezradności. Nie mogło być inaczej, musiało być tak, bo reżyseria jest jak ów ser z dowcipu, ser, co się z samych dziur składa. Ba, jakoś tam do przeżycia jest nawet hucpiarski bełkocik autora, ta banialuka o nieudanym weselisku, czyli o udanej, pełnej bredni i gorzały, zastępczej bibce kilku samców. Cóż, w demokracji każdemu wolno pisać. Nawet Saramonowiczowi. Zostawmy to. Zostawmy, bo najgorzej, wręcz obezwładniająco czarno sprawy się mają z rzeczonym plemieniem teatromanów-indorów.

Czemu dziś w teatrach niepoczytalnie rechoczą już nawet do braku sera? Już im wystarcza nic? Już wystartowała epoka zabawnych zer? Związkami teatru z ludzkością rządzi morderczo wymagająca dla teatrów zasada: od rzemyczka do koniczka. Zostawmy przeszłość, zostawmy ten, co się z wybuchem wolności zaczął, totalny zjazd dobrego smaku, to żałosne - w imię radzenia sobie w kapitalizmie - schlebianie gustom coraz niższym. Jeśli dziś Bagatelę zadowala rechot indorów szalejących na "Testosteronie" - to co jej do szczęścia wystarczy jutro? Widz śmiejący się do kury wysiadującej jajo? Czy też widz śmiejący się do jaja wysiadującego kurę?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji