Artykuły

Przebóstwienie

"Śmierć i dziewczyna, dramaty księżniczek" w reż. Suse Wachter w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Maryla Zielińska w Didaskaliach - Gazecie Teatralnej.

Już po obejrzeniu przedstawienia przeczytałam, że przestrzeń, w której oglądaliśmy "Dramaty księżniczek" Elfriede Jelinek, została zaaranżowana na piwnicę, w której krajan pisarki Josef Fritzl więził latami córkę, gwałcąc i znęcając się nad nią psychicznie i fizycznie. Ale nawet bez tej wiedzy, opresja towarzysząca oglądaniu przedstawienia wydawała się czymś dla niego konstytutywnym. Paradoksalnie, by dostać się do tej "piwnicy", gdzie król-ojciec "ubóstwia" swoją księżniczkę-córkę, trzeba było się wdrapać na najwyższe poziomy Teatru Dramatycznego. To wyprawa w kurz, duchotę, z nieodłącznym zapachem potu i pasty do podłogi.

Ze swej natury już niska Mała Scena została przez autorkę "przestrzeni wizualnej" Annę Baumgart jeszcze bardziej obniżona, sufitu można było dotknąć ręką. Jarzeniówki zainstalowane w jego kasetonach (jak w Amstetten u Frtitzla), plus rozstawione reflektory jak w studio telewizyjnym podgrzewały pokojową temperaturę do warunków cieplarnianych, którym klimatyzacja nie mogła sprostać. Ciemnozielona olejna lamperia dodawała wrażenie zamknięcia w czymś mało przyjemnym. Jawna obecność obsługi technicznej przedstawienia i "konstrukcji przestrzeni" (Mariusz Guglas) burzyła wszelką iluzyjność, niemniej z minuty na minutę czuliśmy się coraz bardziej w potrzasku.

Widzowie, wchodząc do sali, zastawali trójkę aktorów - ktoś siedział, ktoś stał, ktoś krążył w przestrzeni, która nie miała wyraźnego podziału na strefę publiczności i aktorów. Krzesła rozstawione niemal w całej sali sprawiały wrażenie porzucenia przez poprzednich użytkowników. Widz mógł zająć dowolne miejsce, co więcej, przesunąć sobie krzesło tak, by lepiej widzieć zza pleców sąsiada, choć póki co nie wiadomo było, na kogo i gdzie mamy patrzeć, tym bardziej że na sali jarzyło się kilka ekranów telewizyjnych. Na szczęście, jak się okazało, pokazywały ten sam obraz - działania aktorów, ułatwiając ich śledzenie, co nie zawsze było możliwe na żywo. Zwielokrotniona projekcja przypominała efekt telewizji przemysłowej, monitoringu. Nasze wychylanie się, wyginanie się, by nadążać za akcją, też miało coś z obserwowania, podglądania, na które narażone były postaci zamknięte w tej przestrzeni.

Dopiero nagła pretensja Agnieszki Wosińskiej koncentrowała uwagę publiczności na aktorce. Ni mniej, ni więcej, oburzyła się, że ona TU siedzi i nikt na nią nie zwraca uwagi; dopiero słowa, które wypowiada, a nie ona sama - elegancko ubrana, umalowana i zrobiona Jackie - kierują na nią oczy widzów. A więc język jest ważniejszy niż obecność? Przecież: "Moje ubrania odznaczały się większą indywidualnością niż moje wypowiedzi". I tak w ogóle "To cud, że taki obraz jak ja potrafi mówić!"1

W oryginalnym porządku "Dramatów księżniczek", monolog Jackie jest czwarty. Autorka dramaturgii projektu Teatru Dramatycznego Dorota Sajewska nie honoruje jednak tego układu. Proponuje także swój podział tekstu i przypisanie do postaci, dodaje fragmenty esejów i wypowiedzi pisarki. Zresztą chyba do samej premiery kolejność była zmieniana: ta podawana w informacjach przedpremierowych na stronie teatru i ta przedstawiona publiczności różnią się. Trudno tu mówić o przypadkowości - Sajewska, tłumaczka i komentatorka austriackiej pisarki, jak mało kto zna tajemnice tej twórczości. Jeśli decyduje się naruszać kompozycję "Dramatów księżniczek", odwołującą się już w tytule do precyzyjnej konstrukcji utworu muzycznego - kwartetu smyczkowego Franza Schuberta "Śmierć i dziewczyna" - to nie czyni tego przez przypadek. Do anarchii zachęca jednak sama Jelinek, ze sceny pada: "Weźcie moje teksty i zróbcie z nimi sobie co chcecie". Oczywiście w słusznym celu. To nie tylko słowa, ale także gesty, wszak to ona z kwartetu uczyniła kwintet, na którego bohaterki powołała ikony masowej wyobraźni o rozmaitym statusie: Królewnę Śnieżkę (brawurowo ją prezentuje Klara Bielawka), Śpiącą Królewnę, siebie samą jako zaangażowaną pisarkę feministkę, dwie inne legendarne pisarki - Sylvię Plath i Ingeborg Bachmann - oraz Jackie Kennedy-Onassis i Lady Dianę. Wszystkie konfrontuje z tematem śmierci, którą poprzedza uprzedmiotowiająca opresja świata publicznego i męska dominacja w każdej sferze życia. Spektakl mieni się wariacjami na temat ambiwalencji wyróżnienia i niezawinionej kary. Nie ma w nim, podobnie jak u Jelinek, cienia psychologicznego utożsamienia, emocji wypowiadanych wprost, jest język zbudowany z różnych rejestrów dyskursu publicznego, poczucie humoru, wszystko przykładane do rozmaitych form teatralnych.

Na początku widzimy więc na scenie trzy Jackies: Agnieszkę Wosińską; błąkającą się jak widmo w koszuli, bodaj na bosaka, Annę Kłos-Kleszczewską; eksponującego włochatą pierś spod szlafroka Krzysztofa Dracza. Wszystkie są zaprzeczeniem wizerunku Jacqueline Kennedy-Onassis, jaki pamiętamy. Pierwsza bardziej przypomina swą rywalkę Marilyn Monroe (to podkreślenie talii!). Druga nawet w obnażeniu maniakalnie sprawdza uniform peruki "z włosami wywiniętymi u dołu" (blond, nie czarnej!). Trzecia to odbicie w męskiej fizyczności. Żadna z nich nie jest bytem realnym, raczej fantazmatem czy egzemplum byłej egzystencji, aczkolwiek wypowiadającym się jak najbardziej wprost do publiczności, nie skrywającym się za teatralną iluzją.

Elfriede Jelinek, ukryta w Dramatach... pod postacią Rosamundy w części III pojawia się w przedstawieniu kilka razy w innych częściach ("Królewna Śnieżka" i "Ściana") jako lalka. Od razu trzeba zaznaczyć, że animacja w "Śnieżce" jest znakomita. Zaproszono do niej dwie niemieckie artystki - Rike Schubert i Suse Wachter, które dały się poznać w ubiegłym roku na festiwalu Warszawa Centralna spektaklem "Bohaterowie XX wieku. Sztuka histeryczna na lalki". Pisarka rozprawia z Myśliwym o prawdzie i pięknie, przerywa jej komórka, Elfriede ujawnia: "Dzwoni do mnie mój język". Wraz z pojawieniem się lalki Freuda dochodzi do autopsychoanalizy, która bada relację Elfriede jako dziewczynki z ojcem i - analogicznie - takich postaci, jak Jackie, Lady Di, Królewna Śnieżka. Postaci droczą się z przypisanym im przez tradycję literacką czy kulturową przeznaczeniem (Śpiąca Królewna z obrzydzeniem patrzy na królewicza-macho, który mają pocałować, czyli obudzić do życia), na próżno. Za pointę może posłużyć kwestia, którą wygłasza lalka Baracka Obamy: "Kobieta jest czarnuchem świata".

Dorosła lalka Jelinek, usadzona na sedesie, jest milczącą interlokutorką monologów Elisabeth/Marilyn (Katarzyna Figura), Elisabeth/Jackie (Ewa Telega), czyli córki Fritzla, którą ojciec zmusza do odgrywania różnych ról. To one niejako zastępują bohaterki "Ściany" - Ingę i Sylvię. Te ingerencje reżysersko-scenariuszowe są najbardziej wyrazistym obrazem dyskursu, które prowadzą realizatorki warszawskiej premiery z austriacką pisarką.

Widać go również w przydawaniu znaczenia postaci Marilyn Monroe, choć obecna u Jelinek, tu zyskuje status równy pozostałym bohaterkom, pojawia się w różnych częściach. Jest to zapewne także dialog z "Personą" Krystiana Lupy.

W "Rosamundzie" na scenie widzimy tylko Fulwia (Rosamunda i Fulwio to bohaterowie romantycznej ballady, do której słów Schubert skomponował muzykę, a jej motyw wykorzystał w kwartecie), aktorka obecna na ekranie nie jest nazwana w obsadzie Rosamundą, występuje pod własnym nazwiskiem - Joanna Drozda. Ta ostatnia część jest mocnym akcentem. Przekomponowana po przerwie przestrzeń poddawana jest sukcesywnej zabudowie - meblowaniu na domowo w "Ścianie" i aranżowaniu na pusty basen w "Rosamundzie". To w tej ostatniej scenerii nazistowsko-enerdowski gimnastyk-efeb Fulowi (Piotr Polak) mówi o sobie "jestem słońcem, co błyszczy na wodzie". Tu już nie ma miejsca dla kobiet, król-ojciec wchłonął księżniczki, to on, prężąc muskuły gołego torsu i maszerując sprężyście, mruga firankami rzęs i wydyma usteczka. "Ściana naszego przeznaczenia"?

Realizatorki premiery - dramaturg projektu, autorka "przestrzeni wizualnej", cztery reżyserki: Maria Kwiecień, Suse Wachter, Agnieszka Korytkowska-Mazur, Małgorzata Głuchowska (piąta, Dagmara Lutosławska, wypadła, jej część oglądamy w postaci materiału wideo, którego montaż podpisały Baumgart i Sajewska) przed premierą postawiły nam pytania: "Czy sposób, w jaki [Jelinek] demaskuje obecne w życiu społecznym [Austrii] przejawy seksizmu, faszyzmu, antysemityzmu, może być w Polsce skuteczny? I wreszcie czy polski teatr jest w stanie znieść ten język?" Tak i nie. Spektakl ogląda się z zainteresowaniem towarzyszącym śledzeniu eksperymentu, ale i z fluktuującym znużeniem. Nie teatr polski w ogóle, ale początkujące reżyserki i ich opiekunka nie całkiem poradziły sobie z językiem Jelinek. Wbrew otwierającemu okrzykowi Jackie i napominającemu telefonowi do Jelinek, to nie język koncentrował uwagę widzów, uciekała ona w stronę obrazu, by tam szukać sensów przekazu. Rodzajowe scenki, bełkot reżyserski nagrany na wideo i zaprezentowany jako część III, metateatralnie ukazują trudności, przed którymi stanęli twórcy "Śmierci i dziewczyny". "Ach, życie chce być podziwiane i oglądane z wielu stron" - wzdycha naiwnie Królewna Śnieżka. Życie mitów oglądamy faktycznie z wielu stron, na różne sposoby: słuchając i patrząc na aktorów w żywym planie, na projekcji wideo, oglądając kreskówki, animacje lalkowe. Nie podziwiamy. Patrzymy ze zrozumieniem. Ale chyba nie o taką reakcję chodziło.

Całości zabrakło konstrukcji - drapieżnej, zaczepnej, prowokacyjnej - odwołania do potwora z Amstetten tego nie zastąpią. Podobał mi się rodzaj humoru i dystansu, z jakim artystki podeszły do feministycznych ideologii. I gra aktorów. W kategoriach repertuarowych - premiera stracona dla publiczności, w kategoriach poszukiwań dramaturgiczno-teatralnych - doświadczenie ważne dla grupy osób, ale nie dla teatru w ogóle, jak chciały twórczynie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji