Artykuły

Kupcząc i dupcząc

Przed najnowszą premierą na scenie warszawskich Rozmaitości, noszącą niezgodny z ustawą o ochronie języka polskiego (acz łatwo zrozumiały) tytuł "Shopping and Fucking", reżyser Paweł Łysak stwierdził w jednym z wywiadów, że nasza scena "koncentruje się na interpretowaniu literatury", natomiast nie chce mówić "o przemocy, narkomanii, homoseksualizmie, upadku wartości, bezdomnych, sektach". "Interpretowanie literatury" najwyraźniej pojawiło się w ustach młodego twórcy w funkcji obelgi. Można zgodzić się z nim, że nie każda literatura zasługuje, by się nią w teatrze nasładzać. Czy jednak każdy życiowy brud wart jest wysiłku i uwagi jak artystów sceny, jak publiczności?

"Shopping and Fucking" Marka Ravenhilla to sztandarowy tytuł najnowszej dramaturgii angielskiej operującej drastyczną dosłownością w portretowaniu społeczeństwa. Seks, przemoc, narkotyki, zdewiowane życie uczuciowe - wszystko prezentowane jest w zbliżeniu, bez hamulców, osłonek, niedomówień. Krytycy ochrzcili cały nurt mianem nowego brutalizmu lub slangowo In-yer-face (co próbowaliśmy w "Dialogu" oddać z konieczności niedokładnym: "jak w mordę"). Stylistyka ta bujnie rozkrzewiła się po drugiej stronie La Manche; angielskich neobrutalistów gra się na okrągło w berlińskim Baracke Thomasa Ostermeiera. Przeszczepiać ich do Polski będzie natomiast ukonstytuowane właśnie Towarzystwo Teatralne, którego prezes Paweł Wodziński jest scenografem "Shopping and Fucking", wiceprezes Paweł Łysak - reżyserem spektaklu, obydwaj zaś firmują przekład. Towarzystwo jest też producentem przedstawienia; Rozmaitości jedynie użyczyły sali (aczkolwiek Grzegorzowi Jarzynie nurt ten z pewnością nie jest niemiły, zważywszy sympatię dla teatru Ostermeiera czy kształt niedawnych "Niezidentyfikowanych szczątków ludzkich" w Dramatycznym).

Niemniej właśnie wspomnienie "Szczątków" prowadzi do porównań morderczo niekorzystnych dla najnowszej premiery. Grzeszący skłonnością do publicystyki kanadyjski pisarz Brad Frazer zda się przy Ravenhillu nieomal Szekspirem. W "Szczątkach" był przynajmniej z grubsza naszkicowany wycinek zdegradowanego, wielkomiejskiego świata i pogubieni, rozpaczliwie łapiący równowagę ludzie umieszczeni na wyrazistym tle. W "Shopping and Fucking" czwórka bohaterów (plus nieco starszy narkotykowy dealer) jest tyleż schematyczna, co niedookreślona, tła zaś nie ma w ogóle. Akcji takoż. W gruncie rzeczy dostajemy literalnie tyle, ile zapowiada tytuł: fucking, czyli przegląd uprawianych przez bohaterów uciech seksualnych (masturbacja, miłość francuska, lizanie tyłka, obciąganie laski; nic nowego w pornograficznym repertuarze) - oraz shopping, czyli usilną ilustrację tezy, w myśl której stosunki międzyludzkie są w istocie rodzajem transakcji; wszystko można i trzeba w życiu kupić. Porażająca głębia myśli, nieprawdaż? Któryś z krytyków angielskich zasugerował, że Ravenhill to tylko medium, zaś sztukę napisali Donatien de Sade i Karol Marks, nudząc się pospołu na jakiejś chmurce. Zgłaszałem swego czasu pretensje do Jarzyny, że w "Szczątkach" dowartościowywał marne indywidua, służące Frazerowi tylko za ilustracje socjologicznych tez; drażniący zdał mi się wtedy emocjonalny szantaż, natrętne wywoływanie współczucia wobec rozmaitych niewartych uwagi ćpunów, gejów i durniów. A dziś przychodzi mi zatęsknić do tamtych, tanio ewokowanych wzruszeń - ponieważ "Shopping and Fucking" " nawet z nich zdaje się wyprane. Tyleż dzięki płaskości tekstu, ile przez reżyserską nieudolność. Paweł Łysak zmajstrował na scenie przy Marszałkowskiej żałośnie nieporadne widowisko, w którym połowa publiczności nic nie widzi i nie słyszy, w którym nie ma żadnej wewnętrznej konstrukcji: akcentów, point, rytmów, napięcia, a szczytem widowiskowej dynamiki jest bieganie w kółko po scenie.

Niedoświadczeni aktorzy są przy tym tak skupieni na pokonywaniu naturalnych oporów i wstydu wobec seksualnych drastyczności - że na tworzenie jako tako choćby ciekawych postaci mocy już im nie staje; reżyser zaś demonstruje w tej mierze zero inwencji. W związku z czym przełamywanie obyczajowych barier nie służy niczemu: ani nie wyzwala emocji, ani niczego nie odkrywa, ani nawet nie przeraża. Prowadzi jedynie do, co tu gadać, obrzydliwej pornografii, sprzężonej z niekończącym się ględzeniem. Niestrawnym do nudności.

Co wszystko razem nie byłoby może warte uwagi - nie pierwsza to i nie ostatnia klapa w naszym teatrze. Tyle że ucieczka teatru polskiego od drastycznych tematów współczesności jest faktem i to faktem niepokojącym. Pytanie, czy właściwe nań panaceum stanowi mechaniczna transplantacja jednej ze światowych mód w dramaturgii - sądząc z dziełka Ravenhilla mody płytkiej i nader ograniczonej w postrzeganiu świata? Parę dni przed "Shopping and Fucking" w innym ambitnym warszawskim Teatrze - w Studio - odbyła się prapremiera polska "Talk Radio" Erica Bogosiana (notabene tytuł też na bakier z ustawą o ochronie języka polskiego). Monodram tegoż autora "Seks, prochy najwyraźniej szło o powtórzenie triumfu. Rzecz mówi o radiowcu, który w jednej z lokalnych rozgłośni prowadzi popularne nocne rozmowy ze słuchaczami. Wygłupia się, obraża interlokutorów, kpi, ryczy, nie przebiera w słowach, a przecież w obfitych gejzerach wymowy przemyca spójny i poważny światopogląd. Tak mu się w każdym razie zdaje. Bo w godzinie próby okaże się, że słuchacze in gremio biorą go za jajcarza. Fajnie pieprzysz, bracie, ale kto by cię tam brał serio?

Sztuka Bogosiana także więc grzeszy tezą: jej dydaktyczny smrodek kręci w nosie jak chrzan. Reżyser Jacek Orłowski w dodatku kompletnie nie potrafił poradzić sobie ze schematycznością i prowizorycznością drugoplanowych sylwetek: nikomu poza prezenterem nie chce się w tym studiu za bardzo wierzyć. Ale Wrocławski jest w swoim żywiole: szaleje z mikrofonem, przymila się i grzmi, wyszydza i poucza. Panuje nad sceną. A za partnera dostał młodziutkiego Rafała Maćkowiaka (IV rok szkoły) idealnie wcielającego się w rolę młodego, durnowato uśmiechniętego kretyna, co zrobi wszystko dla zabawy. Ten chłopaczek o sterczących włosach i wyszczerzonych zębach zmyślił historyjkę o narzeczonej, która śmiertelnie zatruła się prochami - po to tylko, żeby się dorwać do studia. Teraz pozdrawia kumpli i wygłasza idiotyczne komentarze na każdy temat. Jest irytującym małoletnim wesołkiem, typkiem, jakiego z zapałem produkują na swój użytek komercyjne radia i telewizje na całym świecie, w Polsce też.

W decydującym starciu bohater staje na głowie, żeby z przeciwnika wykrzesać choćby łut powagi, by wytrącić go z głupkowatej nonszalancji, otrzeźwić, udoroślić. Wygadany radiowiec rzuca na szalę całą swą elokwencję, grający go aktor uruchamia całą swą potężną sceniczną moc. Przegrywa. I z durniem na scenie, i z salą. Gdyby Bronisław Wrocławski, wychodząc z roli, zapytał publiczność, co sądzi o tym, co obejrzała, usłyszałby bez ochyby dokładnie tę samą odpowiedź, która przed chwilą zdruzgotała Barry'ego Champlaina, bohatera sztuki Bogosiana. Nie przesadzaj pan, myśmy tu przyszli dla zabawy, to jest tylko show.

Dba warszawskie przedsięwzięcia różni wiele; jest jednak między nimi zaskakujące i znamienne podobieństwo. Oto teatr dzielnie postanowił zmierzyć się ze swoją współczesnością, podstawić zwierciadło odbijające jej okrucieństwo, bezmyślność i bezduszność. Ani myślę kpić z tego zamiaru. Wszakże błąd - o czym pewnie buńczuczny reżyser Łysak nie da się przekonać - polegał w dużej mierze na sięgnięciu po złą literaturę. Ślizgającą się po wierzchu zdarzeń, obliczoną na efekt, na epatowanie i prowokowanie mające swój dość oczywisty komercyjny wymiar. Złą - bo próbującą połączyć sensacyjkę z dość prymitywną tezą dydaktyczną i to połączyć nader grubymi nićmi. Czy teatr zrobił wszystko, by zamaskować tę fastrygę, by uszlachetnić dramaturgiczny materiał? Z pewnością nie. Nawet w "Shopping and Fucking" można ponoć (sądząc z recenzji) znaleźć pomiędzy jedną a drugą kopulacją miejsce na głębsze emocje, na kontrast uczuciowy, na dystans. Na ludzi - a nie tylko na pornografię. Czcigodne Towarzystwo Teatralne nie próbowało jednak takich szans nawet szukać, zapewne w przekonaniu, że widok mężczyzn ściągających spodnie i liżących sobie tyłek sam w sobie będzie odniesieniem się do dramatów współczesności wystarczająco głębokim. Głęboka pomyłka.

Dzisiejszej publiczności nie da się łatwo nabrać na oczywiste plewy. Ma ona instynktowną, nieprzezwyciężalną niechęć do płaskich tez. Ceni sobie tajemnice, niejasne klimaty, ulotne nastroje. A przynajmniej rzetelne wzruszenia. Jeśli nawet ich zbraknie - obojętnie wzrusza ramionami i nie zna litości. Co, owszem, wysoko ustawia poprzeczkę i ambitnemu teatrowi, i współczesnej literaturze scenicznej. To jednak doprawdy ostatnia rzecz, o którą należałoby się martwić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji