Artykuły

BENEFIS RYSZARDA KIERSNOWSKIEGO

Dziwny to był wieczór. Publiczność wypełniła po brzegi salę "Ogniska Polskiego" w Londynie, trzy przedstawienia wyprzedane były omal bez żadnej reklamy.

Co stanowiło taką jego atrakcję? "Plejada gwiazd" naszej emigracyjnej sceny? Dawno nie słyszane piosenki i wiersze popularnego i lubianego pisarza? Uroczysta nazwa wieczoru "benefis", coś pomiędzy jubileuszem a akademią, coś jakby "galówka", a więc i towarzyska okazja?

Wieczór, jak sama nazwa wskazuje, poświecony był twórczości poetyckiej i kabaretowej Ryszarda Kiersnowskiego. W ciągu blisko trzech dziesiątków lat naszego wojenno-emigracyjnego żywota nazbierało się tych utworów niemało. Widzieliśmy je i słyszeliśmy w najróżniejszych okolicznościach i miejscach - dobrze się stało, że zostały przypomniane i pokazane w takim skondensowanym przeglądzie. Odpowiedni dobór programu wykazywał jak wiele z nich zostało aktualnymi, jak patyna czasu nie tylko nie odebrała im wartości, ale dodała im jeszcze uroku. Uświadamialiśmy sobie wyraźniej, ile w nich rzetelnego talentu, poezji, humoru oraz ciepłego, serdecznego uśmiechu.

Nie można było w takim zbiorowym wieczorze pokazać nawet fragmentów żadnej ze sztuk teatralnych Kiersnowskiego. Ale jego piosenki, skecze, żarty, a nawet wiele wierszy - są małym teatrem samym w sobie. Bo teatr Kiersnowski ma dosłownie we krwi, nie tyle z mlekiem matki wypity, ile odziedziczony po ojcu, śpiewaku operowym. O ostatnich chwilach tego "pierwszego barytona" mediolańskiej "La Scala", któremu w Polsce nie powiodło się, syn napisał wzruszające opowiadanie p.t. "11 sono ii prologo", umieszczone w wydanym przez Polską Fundację Kulturalną zbiorze "Młodość sercem pisana".

Zamiłowanie do teatru Ryszard odziedziczył po ojcu, a przerodziło się ono w pasję całego jego życia już w czwartej klasie gimnazjalnej, gdy "przerobił" dla nowogródzkiego teatru "Grażynę" Mickiewicza. (Opowiadanie z tego samego zbiorku). Poezję zaś, romantyzm i wielobarwną miłość do świata wchłonął w siebie z szumu drzew nowogródzkich, ze srebrnej poświaty księżyca na Świtezi. Może więc właśnie te cechy twórczości Kiersnowskiego - przelewające się z wykonywanych utworach ciepło, liryzm, serce - były główną atrakcją omawianego wieczoru?

Nie sposób jest o tym przedstawieniu pisać "normalnej" recenzji: skrytykować, pochwalić, rozważyć, zanalizować. Ale chociaż nie artystyczna atrakcyjność przedstawienia stanowiła o jego wyjątkowości, nie sposób choć kilku słów nie poświęcić jego treści i wykonaniu.

Kogo tu jednak wymienić, który z pokazanych "numerów" omówić? Wszystkie i wszyscy warci są wspomnienia. Zacząwszy od uroczego "Walczyka wileńskiego" w wykonaniu Wiesława Skoczylasa, poprzez śliczne wiersze o winie i o dziewczynie, ładnie powiedziane przez Marię Arczyńską i Edwarda Chudzyńskiego, "Staromodną wojnę" w pięknej interpretacji Krystyny Dygat i rozmowę autora z synem (Michał Kiersnowski) o tym, co to jest "Rzeczypospolita", przeszliśmy do wstrząsającego, znów aktualnego wiersza o śmierci prezydenta Kennedy'ego ("O sukni splamionej krwią"), mocno podanego przez Teresę Nowakowską i Bolesława Kersena.

Niezapomniany "Franek" (Stanisław Zięciakiewicz) przypomniał nam twórczość Kiersnowskiego z czasów wojennych. Do lat wojennych przeniósł nas również "szlagier" tamtego okresu "Amor, amor", ciepło zaśpiewany przez Dygatównę i Skoczylasa. Piosenkę "Dom", o której już prawie zapomnieliśmy, jaka jest a, doskonale wykonała Lola Kitajewicz. Ona też przypomniała nam parę innych wyśmienitych piosenek Kiersnowskiego: "W Weronie" i jedną z najlepszych piosenek z swego repertuaru - "Diablicę" (popatrzcie, i to też napisał Kiersnowski - jak to się wszystko w pamięci zaciera i jak dobrze to czasem sobie odświeżyć!). Renata Bogdańska przeniosła nas natomiast w nastrój liryczny w uroczych piosenkach "Tajemnica" i "Que serra, serra", a z "Violetery" powiało nostalgią dawnych czasów 2 korpusu, gdy Bogdańska - młodziutka i wiośniana jak sama piosenka - śpiewała ją po raz pierwszy.

Fragment poetycki "Chopin na Majorce" w wykonaniu Ireny Brzezińskiej, Ewy Suzin i Witolda Schejbala zamknąłby część poetycko-romantyczną.

Reszta to był humor. "Z wieku i z urzędu" zacząć należy od naszego nestora kabaretu i humoru, Ludwika Lawińskiego, który słusznie zapewniał nas, że "młodość przychodzi z wiekiem". Mieczysław Malicz, jeszcze nie senior, ale już w swoim repertuarze nie do pobicia ("Ach te Polki"), powtórzył swój "gwóźdź", parodię Hemara - wyjątkowo w tym wieczorze tekst reżysera całego przedstawienia, Wiktora Budzyńskiego, tak samo, jak cała konferansjerka, łącznie z zabawnymi parodiami pisarzy emigracyjnych ("co by byli napisali na dzisiejszy wieczór, gdyby..."). Zabawna była również Teresa Nowakowska jako niezawodna ciocia Albina. Ona i bardziej warszawski niż sama Warszawa Edward Chudzyński, jako Wincuk Markotny, przenieśli nas do "miłego miasta" Wilna. Dwa skecze, "Dobra żona" z bardzo śmiesznymi Ewą Suzin i Wiktorem Budzyńskim, oraz "Co panie noszą w torebkach", który dał czterem aktorkom (Ewie Suzin, Krystynie Dygat, Loli Kitajewicz i Irenie Brzezińskiej) okazję do stworzenia czterech maleńkich perełek scenicznych - uzupełniły ten bogaty program. Acha, jeszcze wesoła historyjka o małżeństwie polsko-angielskim w wykonaniu Zieńciakiewicza. To chyba wszystko.

Wszystko? Nie, to dopiero była kanwa, na której wykwitał istotny sens wieczoru.

Nikt bowiem, ani publiczność, ani aktorzy, ani sam bohater wieczoru, nie spodziewali się, że przedstawienie to przerodzi się w taką manifestację przyjaźni, dobrej woli i najserdeczniejszych uczuć. Tu zagrała chyba magia autora "Wina i dziewczyny", o którym pisał kiedyś Tymon Terlecki, że jest "rozbrajający i ufny jak dziecko, że całą swą istotą mówi, że świat jest dobry i ludzie są dobrzy. I ludzie na przekór sobie w to wierzą i świat wydaje się samemu sobie lepszym, niż jest naprawdę." Dlatego zapewne, gdy podczas finału ostatniego przedstawienia aktorzy i aktorki skupili się koło Rysia i jego "anioła stróża" - żony - ślicznej, utalentowanej, dobrej Krystyny - i przynieśli im w darze po jednym symbolicznym goździku, cała publiczność wstała i długo na stojąco oklaskiwała ulubionego pisarza-aktora i wszystkich jego kolegów. Było to pierwsze bodaj kabaretowe przedstawienie w dziejach naszej sceny, na którym ani publiczność, ani aktorzy nie wstydzili się mokrych od łez oczu. I bodaj nikt, ani inicjatorzy i organizatorzy tego wieczoru z Leopoldem Kielanowskim na czele, ani wyliczeni wyżej koledzy-aktorzy, którzy bezinteresownie i spontanicznie ofiarowali swą współpracę, ani dekorator Jan Smosarski, ani "mistrz od światła" Feliks Stawiński i "mistrz od administracji" Beno Koller, ani niezmordowana pianistka-stachanowiec Maria Drue, skromna a niezawodna podpora tego prawie improwizowanego przedstawienia - nie zdawali sobie sprawy, do jakiej dobrej roboty przyłożyli rękę.

Ten wieczór był niezapomnianym przeżyciem nie tylko dla Rysia Kiersnowskiego i jego żony. Był skarbem poznania dla jego młodszego synka, który nie pamięta już ojca w pełni zdrowia i formy artystycznej. Dla córki był przypomnieniem jakim jej ojciec był niegdyś. Dla nas wszystkich był wzruszającym, oczyszczającym przeżyciem, przejrzeniem, że dobroć i życzliwość dla bliźniego istnieją naprawdę, a nie tylko w umoralniających powiastkach, których nikt nie chce słuchać. Uświadomienie sobie tego zrodziło w nas radość, że jeszcze możemy tak odczuwać, radość i wdzięczność za te wyzwolone uczucia. Wdzięczność dla wszystkich, którzy się do tego wieczoru przyczynili, a głównie dla Rysia za to, że jego dobroć i wiara w jasne strony świata i ludzi udzieliła się nam wszystkim.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji