Dwa oblicza rozrywki
Czasy, kiedy Warszawa bywała teatralną stolicą, należą do przeszłości. Ciekawsze rzeczy zdarzają się w wielu miastach wojewódzkich, a nieraz nawet na tzw. głębokiej prowincji. Ponieważ podróże i hotele są coraz droższe, niełatwo to wszystko prześledzić. Na szczęście, dzięki gościnnym występom niektórych zespołów, obraz całości staje się wyraźniejszy. Jedną z placówek, która od pewnego czasu chlubnie się do tego przyczynia, jest warszawski Teatr Dramatyczny.
Ostatnio, po wcześniejszych wizytach Starego Teatru z Krakowa i Nowej Huty przywiózł "Mieszczanina szlachcicem", a Teatr Rozrywki z Chorzowa -"Evitę". Obydwa zespoły uprawiają nieco inny rodzaj teatru, ale mają coś wspólnego - przeciętny jeszcze stopień profesjonalizmu i dużo zapału do pracy, co wynika z młodego wieku większości wykonawców.
"Mieszczanin" Moliera cieszy się powodzeniem już drugi sezon, choć krytyków nie zachwycił. Niewątpliwym magnesem jest występ w tytułowej roli Jerzego Stuhra, aktora bardzo lubianego, pod warunkiem, że nie teoretyzuje i że nie musi być reżyserem, co w omawianym przypadku właśnie się przydarzyło. A szkoda, bo gdyby ktoś inny tę komedię reżyserował, zmusiłby może "naszego ulubieńca" do nieco oszczędniejszej gry i unikania efektów przypominających bawarskie poczucie humoru.
Mimo iż "Mieszczanin" należy do słabszych komedii Moliera, jest w nim wiele finezyjnie śmiesznych i przenikliwie realistycznych kwestii do wygłoszenia. Tytułowa postać parweniusza, który szasta pieniędzmi na bezskuteczne pobieranie drogich lekcji towarzyskiej ogłady, bo marzy mu się wyglądać bardziej szlachecko - nie musi być jednowymiarowa. Pan Jourdain Stuhra jest tylko przygłupem, którego zachowanie nie każdego musi śmieszyć aż przez ponad dwie godziny. Spektakl jest bardziej rubaszny od tekstu Moliera.
Na korzyść reżysera trzeba przyznać, że towarzyszącego zespołu nie potraktował jako tła dla siebie, a także - iż nie czynił żadnych aluzji do pewnej słynnej postaci z naszego życia politycznego, choć samo się prosiło.
"Evita" to spektakl nowy. W "Wiadomościach Kulturalnych" przeczytałem: ,,W chorzowskim teatrze udało się to, co niemożliwe!" Entuzjazm godny naprawdę wielkiego wydarzenia, jakim dla mnie na przykład będzie dopiero wyprodukowanie w naszym kraju serka topionego, który łatwo da się oddzielić od sreberka. Bo zmiana systemu politycznego w tej sprawie nie pomogła.
Cóż niezwykłego, że szesnaście lat po londyńskiej premierze udało się w Polsce jako tako poprawnie wystawić musical niezbyt zawiły, z muzyką nie tak trudną do zagrania i zaśpiewania, jak choćby "West Side Story"?
"Evita", mimo iż z zadęciem na dramat, jest lekkostrawna. Elektryczna muzyka mocno się zestarzała, zwłaszcza w warstwie aranżacyjnej. Scenografia, reżyseria (ze świadomym kontrolowaniem kiczu, który miejscami jest nieunikniony) i orkiestra nie budzą zastrzeżeń. Niestety, wykonawcy z reguły tańczą i śpiewają marnie.
Jedynym zjawiskiem, jakby z innego piętra sztuki, jest Maria Meyer w roli Evity Peron. Ma wszystko - głos, muzykalność, urodę i talent aktorski. Przypomina (na ile jej scenariusz i średnia muzyka pozwalają) Carmen, Marylin Monroe i kilka innych bohaterek łączących w sobie niepokojąco sprzeczne cechy osobowości... Niektórych widzów przyciągną nazwiska Michała Bajora i rockowej gwiazdy - Pawła Kukiza, występujących na przemian w roli Che Guevary. Moim jednak zdaniem - pierwszy razi nadmiarem dykcji i aktorstwa, a drugi - dokładnie odwrotnie.