Sztuka życia
Poniedziałkowe przedstawienie "Wilka stepowego" miało swoją dodatkową poza-teatralną, choć kto wie, czy nie istotniejszą od specjalnie na jego użytek przygotowanej oprawę. Dziennik z wiadomościami dnia: wizyta pani premier w Danii; groźba - która to już? - rozpadu rządowej koalicji; precedensowa sprawa stoczniowych długów, strajk w Mielcu; reklamy z proszkiem "Omo"; prognoza pogody; warkot pralki i odgłosy sąsiedzkiej kłótni za ścianą.
Pośród tej wielopiętrowej krzątaniny, służącej tylko sztuce przetrwania, dyskurs o sztuce życia jawi się wymiarem egzystencji z innych planet.
I niezależnie od tego, jak ocenimy rezultaty podjętej przez Teresę Kotlarczyk próby przeniesienia do teatru zawikłanej strukturalnie prozy Hermanna Hessego (każdy z czytelników nosi w sobie własną wizję tej książki), dla jednego jej wyniku - wytrącenia widza z tego, co zwykł nazywać życiem, warto było się o nią pokusić.
Harry Haller, "zdolny pisarz, znawca Mozarta i Goethego, autor godnych rozpraw o metafizyce sztuki, o geniuszu i tragizmie, o humanitaryzmie" ma lat blisko pięćdziesiąt, kiedy po raz pierwszy w życiu zatańczy fokstrota.
Ile czasu potrzeba współczesnym, którzy przez minione pół wieku tak znacznie pomnożyli zasoby środków do ucieczki od siebie samych, na przypomnienie pytań najprostszych, bo podstawowych? O sens życia, o jego właściwy smak?