Artykuły

Niemiecki humor wśród Żydów

"Zimowe ceremonie" w reż. Iwony Kempy w Teatrze Horzycy w Toruniu. Pisze Grzegorz Giedrys w Gazecie Wyborczej - Toruń.

"Zimowe ceremonie" w reżyserii Iwony Kempy nie mówią niczego nowego w sprawach ostatecznych: życie rozpaczliwie unika śmierci, śmierć zakłóca życie, nieobecność zmarłych boli, ludzka pamięć to ciężkie brzemię

Kempa kilka razy wypowiadała się na temat śmierci. Oswajała ją w "Dwa i pół miliarda sekund" na podstawie utworów Samuela Becketta, przekonująco ukazując najczęstsze toposy umierania, lęk przed śmiercią, odejście jako zasłużony odpoczynek, samobójstwo jako zemstę na żywych. Śmierć wróciła w docenionym przez krytykę przedstawieniu "Pakujemy manatki" izraelskiego dramatopisarza Hanocha Levina. Tam bohaterowie gorączkowo gromadzili się przy życiu, jakkolwiek puste i parszywe by ono nie było. Od spraw ostatecznych uciekali za wszelką cenę, bo to rzecz wstydliwa, nieestetyczna i dominująca nad wszystkim, co żywe. Nowa sztuka Levina, którą zrealizowała Kempa w Teatrze Horzycy, wpisuje się w tę samą tematykę, ale brakuje jej niepokojącej precyzji tekstów Becketta i lekkości "Pakujemy manatki". "Zimowe ceremonie" są ciężkie, dosadne, niekiedy wręcz banalne.

Śmierć pojawia się już na początku przedstawienia - umiera Alte Bobiczek (w tej roli Ewa Pietras). Czuwa przy niej syn Laczek (Sławomir Maciejewski). Kobieta mówi, że istniała, że zwyczajnie była, że pozostawiła po sobie jakiś ślad na świecie. Sprawdzianem jakości egzystencji w jej przekonaniu ma być pogrzeb - skromny, ale tłumny. Laczek musi poinformować rodzinę o jej pochówku.

I tu zaczynają się problemy. Krewni przygotowują właśnie ślub Welwecji i Popoczenki i nie chcą słyszeć o jakichkolwiek żałobnych ceremoniach w dniu wesela. W zdecydowanie najlepszej scenie spektaklu - niemal karykaturyzującej żydowskość - Szracja i Raszes (błyskotliwe role Jolanty Teski i Pawła Tchórzelskiego) kłócą się, czy otworzyć drzwi Laczkowi, który z pewnością ogłosi złe wieści. Zaczyna się groteskowa ucieczka przyszłych weselników - rodzina w środku nocy udaje się na plażę, gdzie i tak dopada ich żałobnik. Unoszą się więc w powietrze i uciekają w dalekie Himalaje. Ale znów wiadomość o śmierci cioteńki jest o krok za nimi. Tej rozpaczliwej pogoni nie przerwie nawet to, że umierają kolejni bohaterowie.

"Zimowe ceremonie" nie mówią niczego nowego w sprawach ostatecznych: życie unika śmierci, śmierć zakłóca życie, nieobecność zmarłych boli, ludzka pamięć to ciężkie brzemię. Sztuka Levina razi w dodatku dość niewyszukanym humorem. Wiadomo, że groteska rządzi się swoimi prawami, tutaj jednak granica między realnością a fikcją poprowadzona jest zbyt grubą kreską. Gdy człowiek umiera, dusza uchodzi z niego w dość osobliwy sposób: jest radośnie wypierdywana, a tej czynności asystuje Anioł Śmierci, w niewybrednych słowach zachęcający rozstającego się z życiem do podjęcia ostatecznego choć niezbyt eleganckiego wysiłku. Bohaterowie raz po raz intonują sprośne piosenki i próbują rozpalić ognisko z mnicha buddyjskiego - bezskutecznie, bo chudy Tybetańczyk nie ma żadnej wartości kalorycznej.

Kempa w tych chwilach trzymała się litery niezbyt ciekawego oryginału. Innym razem wzbogacała sztukę Levina, umiejętnie grając drugim planem. Jest profesor o wątpliwych kwalifikacjach (bardzo dobry Michał Marek Ubysz), odtrącony sąsiad rodziców panny młodej, który autentycznie pragnie pojawić się na pogrzebie, mimo że nie znał zmarłej. Są joggerzy (Niko Niakas i Tomasz Mycan), kompulsywnie i bezrefleksyjnie biegający po plaży; rozpaczliwie wierzą, że sport pozwoli im oszukać śmierć. Rolę Anioła Śmierci Angela Samuelowa reżyserka przydzieliła dwóm aktorom - Radosławowi Garncarkowi i Łukaszowi Ignasińskiemu. Na przemian mówią po polsku i w jidysz, dzięki czemu ich wyroki brzmią dostojnie i poważnie. Państwo młodzi (Mirosława Sobik i Grzegorz Woś), gdy tylko powie się o nich słowo, wiją się zaś po scenie w miłosnych paroksyzmach, a żywiący się powietrzem mnich buddyjski Szachmandrina (Paweł Kowalski) oddaje się medytacji i śpiewowi gardłowemu.

Reżyserka wraz ze scenografką Anną Sekułą ciekawie zaaranżowała oszczędną przestrzeń - mieszkanie oddała jedynie za pomocą drzwi, które po kolei podtrzymywali bohaterowie opowieści. W pewnych momentach dekoracje powstawały na oczach widza - w czasie podróży w Himalaje na scenie wylądowały dziesiątki poduszek imitujących górskie szczyty i chmury.

Tę przeciętną, choć chwilami zabawną burleskę usiłuje ratować ostatnia scena: pojawia się Anioł Śmierci, zapalają się światła nad widownią, otwierają się wszystkie drzwi, zwiastujący niedaleką śmierć Angel Samuelow wpatruje się z pobłażaniem i triumfem w publiczność. Ktoś z nas jako pierwszy - możliwe, że już wkrótce - ujrzy jego egzotyczną podwójność. Nawet po owacjach widzowie przez krótką chwilę się wahali, czy wstać z miejsc i narazić się na gniew anioła. Bo on człowieka skazuje tylko na śmierć, ale zawsze mocniej dotyka żyjących - zsyła na nich zapomnienie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji