Próchno w jedwabiach
Słowami tytułu tego tekstu (zaczerpniętymi zresztą z tekstu dramatu Brauna), chyba najkrócej opisać można byłoby najnowszą premierę tarnowskiego Teatru im. L. Solskiego, która odbyła się w ostatnią sobotę czerwca. I dotyczy to w równym stopniu dramatu, jak i samego teatru.
"Europa", to sztuka napisana przez Jerzego Brauna w końcu lat dwudziestych ubiegłego stulecia. Wyreżyserował ją na tarnowskiej scenie jego bratanek, Kazimierz Braun. Te rodzinne konotacje nabierają szczególnego znaczenie właśnie w Tarnowie, skąd wywodzi się ród Braunów. Zrealizowana w Tarnowie premiera jest 134 pozycją w dorobku Kazimierza Brauna. Jak sam wyznał, "Europę" wybrał dlatego, że jest najlepszą z napisanych przez jego stryja sztuk. Powstaje w związku z tym pytanie, dlaczego tak bardzo oryginał różni się od tego co dane nam było oglądać na deskach tarnowskiej sceny? I drugie pytanie - o granice ingerencji, nawet jeśli obaj twórcy są spowinowaceni. Siedząc na widowni zastanawiałem się, ile "Europy" Jerzego jest w "Europie" Kazimierza, który rzecz całą nie tylko wyreżyserował, ale jest także autorem adaptacji, inscenizacji i scenografii. Należy tu dodać to, co w bardzo starannie wydanym programie sztuki wyczytałem; że na tarnowską "Europę" złożyły się również fragmenty innych sztuk Jerzego Brauna: "Christopher", "Dni Konradowe" i "Rewolucja" oraz poematów "Moja Matka" i "Prometej - Adam", a także wiersze i pieśni. W swojej adaptacji Kazimierz Braun wprowadził też kilka cytatów z "Wesela" Wyspiańskiego, ale przede wszystkim zmienił (raczej dopisał) zupełnie zakończenie sztuki. Jego zdaniem z pesymistycznego na optymistyczne. Według mnie, nie tyle chodzi o pesymizm czy optymizm, ale o to, że dramat zastąpiony został nieco propagandową publicystyką. Profesor Braun bardzo umiejętnie połączył literacko te wszystkie fragmenty, ale nie ustrzegł się dłużyzn, niepotrzebnego patosu i archaicznego języka. Generalnie sztuka jest za długa - trwa ponad trzy godziny - i momentami po prostu nudna. Obawiam się również, że nie tylko młodzież (a to ona będzie głównym jej odbiorcą) nie do końca zrozumie jej treść i zamierzone przesłanie. Jak wiadomo, Jerzy Braun napisał swoją "Europę" w okresie międzywojennym. Jej premiera odbyła się w 1931 roku. Wtedy zupełnie inny był nasz kontynent - nie było mowy o Unii Europejskiej, inaczej przebiegały podziały polityczne i gospodarcze, inne były przyzwyczajenia kulturowe i mentalność jej mieszkańców. Sztuka Jerzego Brauna była wówczas wielkim memento dla pogrążającej się w chaosie cywilizacyjnym Europy, ale i proroczym przesłaniem i wyzwaniem dla ówczesnych Europejczyków. Przedstawiała idee unionizmu i koncepcje unii państw Europu Środkowej, otwartej na Zachód i Wschód.
"Europa" Kazimierza Brauna roku 2003 jest i podobna i inna. W tym z rozmachem zrealizowanym widowisku lub - jak to zdefiniował jego autor - dramacie problemowym, badającym historyczne i ideowe aspekty cywilizacji europejskiej, Europa jawi się nam jako "próchno w jedwabiach". Wtedy i dziś - tu się nic nie zmieniło. To wszystko o czym kiedyś marzył Jerzy Braun - idea zjednoczonej Europy, której zwornikiem miała być Polska, dokonuje się na naszych oczach (często wbrew nam), ale to nie Polska jest zwornikiem i nie ma w tym współczesnym unioniźmie miejsca na Wschód. Szkoda, że autor adaptacji i reżyser w jednej osobie, aktualizując dramat, nie poszedł jeszcze krok dalej i nie zadał pytania: Europo - co dalej? Swoją drogą, odpowiedzi na to pytanie udziela tarnowski Teatr Nie Teraz w swoim świetnym spektaklu "Europolis", którego premiera odbyła się "na deskach" Solskiego rok temu. Podczas sobotniej premiery
skojarzeń z tą inscenizacją miałem wiele i nie tylko tych najprostszych, związanych z powtórzeniem na plakacie "Europy" pomysłu graficznego i liternictwa plakatu "Europolis". Spektakl Teatru Nie Teraz mógłby być znakomitym suplementem do "Europy" Braunów - szkoda, że niezauważonym i niewykorzystanym. Jerzy Braun spędził w stalinowskim więzieniu osiem lat. Aby podtrzymać na duchu swoich współwięźniów, opowiadał im swoje dramaty i powieści, recytował wiersze i śpiewał pieśni. Sytuacja, w jakiej się znalazł, stanowi ramę adaptacyjną tarnowskiej realizacji. Z tej specyficznej perspektywy celi Jerzego oglądamy perypetie bohaterów dramatu. To klasyczny teatr w teatrze. Autor nie tylko opowiada swoją sztukę (w roli Pana Jerzego Jan Mancewicz), ale także śni na jawie o swoich wielkich, romantycznych inspiratorach. Stąd pojawiają się na scenie wielkie kukły - Słowackiego i Mickiewicza, ale także przywódcy chłopskiej rebelii z okolic Tarnowa, Jakuba Szeli, W przedstawienie zaangażowany jest cały zespół teatru - dwudziestu aktorów wciela się w ponad osiemdziesiąt postaci. Robią to z różnym skutkiem, aczkolwiek generalnie obsada sztuki jest bez zarzutu. Treścią dramatu są "przygody" młodego Hindusa Czandry (w tej roli dobry Robert Żurek), który przybywa do Europy, aby zgłębić jej cywilizację i kulturę. Przewodnikami po Europie stają się dla niego: nimfomanka - poetka (bardzo dobra Ewa Romaniak), pozbawiony wszelkich zasad dziennikarz (nieźle dysponowany Marek Kępiński), oraz tajemnicza postać Człowieka (Marek Walczak), jakby stylizowana, wraz ze swym hinduskim podopiecznym, na filmowy matrixowski duet - Morfeusz i Neo. Czandra jest "po europejski" wykorzystywany, a inni zarabiają na tym pieniądze (np. wykłada filozofię Wschodu i kieruje seansami yogi - moim zdaniem najsłabsza scena spektaklu). Oprócz tego nasz bohater trafia do upadającej fabryki (tu jedna z wielu w tym spektaklu oryginalnych scen grupowych, których tej tarnowskiej scenie dotąd brakowało). Ich jakość, cały tzw. ruch sceniczny, to zasługa choreografa - Jacka Tomasika, od wielu lat współpracującego z tarnowską sceną. Jedne sceny są lepsze, inne słabsze (bal, fabryka właśnie). Później ogląda skłócony parlament, który jako żywo przypomina nasz obecny Sejm. Świetnym pomysłem inscenizacyjnym jest pokazanie świata polityki z perspektywy dwóch woźnych sejmowych. Formowanie nowego gabinetu przez lidera opozycji (w tej roli znakomity Mariusz Szaforz) formalnie przypomina polityczny kabaret i jest jedną z lepszych scen "Europy". Czandra trafia również na wiec polityczny - tu świetny pastisz komunistycznych kronik filmowych z M. Walczakiem jako komentatorem "Łapickim", tu także dobra pieśń Akordeonisty i bardzo dobry w całym spektaklu Przemysław Sejmicki. Wędrówkę po naszym kontynencie kończy scena ilustrująca wojnę (niestety bardzo papierowa aktorsko). Wszystkie te doświadczenia, plus odkrycie matactw finansowych dziennikarza i poetki, przesądzają o rozczarowaniu Czandry Zachodem i chęci powrotu do domu, na Wschód. Odbywa się więc pożegnalny bal, który kończy płomienny apel bohatera, ponura diagnoza stanu ówczesnej i współczesnej (niestety!) Europy wygłoszony przez Czandrę: "Europa to próchno na tronie świata. Bóg? Nie ma go w waszych prawach, krzyżujecie go na codzień w waszych sercach. Polityka? Oparliście ją na oszustwie i kłamstwie, jak nie skutkują uciekacie się do przemocy. Wiedza? Wyschła jak trup, bez oparcia w duchu. Sztuka? Jarmarczny kiosk z nowościami. Ideały? Handlujecie nimi za pieniądze. Pieniądze? Stały się waszym bożkiem. Europa to próchno w jedwabiach. Tańczycie nad przepaścią. Śpicie zamurowani w piramidach waszych złudzeń. Czas wstawać. Obudźcie się!".
Szkoda, że ta znakomicie napisana scena nie zakończyła całego przedstawienia. Szkoda też, że inspirowany "Weselem" Wyspiańskiego taniec chochołów - uczestników balu - zamiast obudzić widzów, wręcz ich uśpił. Zmarnowano w ten sposób szansę na porywający finał sztuki.
Zupełnie spokojnie moglibyśmy się obejść bez tego, co oglądamy później - tego teatru rapsodycznego z przewagą bieżącej publicystyki nad sztuką. Nawet mogłoby tak być, gdyby zaistniał jakiś pomysł na połączenie obydwu konwencji. Zresztą zarzut ten dotyczy całej sztuki. Poszczególne sceny to dobra teatralna robota, momentami wręcz wyśmienite pomysły, ale ich kolejność i montaż pozbawione są logiki i spójności, brak w nich ciągłości i wzajemnego zazębiania się. Stąd nierówne tempo i wyraźne szwy w reżyserskiej materii. Czyżby stary mistrz stępił pazury? Pewnie to także wynik braku aktorskich indywidualności, które mogłyby dać spektaklowi głębię i siłę.
Może nie mam racji w tym szarganiu świętości i zwyczajnie
się mylę, ale zbyt cenię i szanuję Kazimierza Brauna, abym pisał nieprawdę - nie to co myślę i czuję. Nie oznacza to wcale klęski przedstawienia - wprost przeciwnie. Tarnowski Teatr może z czystym sumieniem zapisać je po stronie pozytywów. Takiej próby twórczej dawno tutaj nie było i dobrze to rokuje na przyszłość. A na pytanie: "Europo - co dalej?", sami musimy znaleźć odpowiedź.