Artykuły

Stonoga

Najpierw więźniowie pod okiem rewirowego porządkują sale, rozkładają dywan, ustawiają stół i krzesła. Potem policjant starannie sprawdza czy wszystko jest na swoim miejscu. Do uładzonej sali wkracza klika. Idą drobnym kroczkiem w poczuciu własnej godności i władzy, ramię w ramię, zwarci, jak stonoga, godni i tępi. Rozbierają się z palt. I nagle miękną, gną się, kłaniają - wchodzi szef. Zajmują miejsca Zaczynają posiedzenie. Posiedzenie zmienia się w "operatywkę". Zapada decyzja o podjęciu kroków i zabezpieczeniu działań.

Rewizor Gogola jest bardzo smutną komedią o ludziach, którzy nie z wyboru, nie z woli obywateli, ale z wysokiego nakazu czy nadania, rządzą, kierują, kradną i wprowadzają bałagan. Sędzia zajmuje się polowaniami, oświatą kieruje dureń, zdrowiem i opieka społeczną łobuz i intrygant, pocztą szpicel, a wszyscy biorą łapówki. Ktoś ich wszystkich na tych miejscach postawił, ktoś dał niedouczkom prawo decydowania, łobuzom - sądzenia, a za szefa przydał im nie tylko łapownika ale i durnia co się zowie, którego oczywiście upoiła władza, który "tak okropnie lubi być generałem". O tym, kto wydał ukaz ustanawiający władzę w miejscu gdzie się dzieje akcja Rewizora Gogol oczywiście nawet pisnąć nie śmiał, zresztą wiadomo, że i tak później od swojej sztuki się odżegnywał, a gdyby napisał wprost, to jego Rewizor nigdy by się nie ukazał, a on sam, co najmniej, dokonałby żywota na Sybirze.

Jarocki i chyba bardzo słusznie, potraktował Rewizora jako właśnie sztukę o klice rządzącej miasteczkiem jako przypowieść o władzy narzuconej i skompromitowanej, jako historię wstrząsu; który ta władza przeżywa. Bardzo znamienne pod tym względem jest wprowadzenie w tle - gromady poddanych horodniczego i jego kompasów, którzy przynajmniej patrzą na to, co się dzieje. Ważne jest też zakończenie przedstawienia.

Po słynnej niemej scenie zawiadomienia o przyjeździe właściwego rewizora nie zapada kurtyna. Skompromitowany horodniczy zostaje odprowadzony do więzienia, a jego miejsce za stołem obrad zajmuje inny członek kliki, który natychmiast rozpoczyna zebranie poświęcone podjęciu kroków i zabezpieczeniu działań, w związku z zaistniałą sytuacją. Sztuka kończy się tym samym czym się zaczęła.

Przeraźliwie smutna i beznadziejna jest ta "komedia" Gogola, którą bardzo trudno naprawdę dobrze wystawić. To przecież właściwie historia wstrząsu, uderzenia gromu, którego echo szybko ucichło, akcja prowadząca w ślepą uliczkę. Sprawa sprowadza się do wysokości łapówki czy wiernopoddańczego hołdu, który przyjmie zapewne prawdziwy rewizor - tak samo jak mimowolny oszust - Chlestakow.

Przedstawienie Starego Teatru rozwijające się pomiędzy tym prologiem i finałem, wydaje się jakoś nie do końca poskładane. Dekoracje sprawiają wrażenie jakby źle się mieściły czy komponowały na scenie Teatru Dramatycznego. Akcja, szczególnie w pierwszej części, co raz kuleje, aktorzy gubią rytm, poszczególne sceny nie zazębiają się ze sobą. Jarocki przyjął bardzo trudny sposób grania. Z jednej strony symbolika gestów, przejaskrawienia, elementy groteski, z drugiej, ciężki i dosłowny naturalizm; a więc nieustanne chodzenie po krawędzi, ekwilibrystyka, której często brakuje precyzji staranności lub wręcz możliwości wykonania. Są tu sceny znakomite, jak choćby zbiorowy seks uprawiany przez Chlestakowa z żoną, córką i samym horodniczym, scena śmieszna i obrzydliwa zarazem, ale nie wulgarna, albo kolejne posiedzenia "zarządu", albo scena zbiorowego czy raczej kolejnego wręczania łapówek i składania donosów. Ale są też całe partie stracone przez wykonanie. Dotyczy to Chlestakowa. Jan Korwin-Kochanowski po prostu nie dał sobie rady z tą rolą niesłychanie wymyślnie i karkołomnie ustawioną przez reżysera. Chlestakow miał tu być śmieszny i żałosny, władczy, symboliczny, fircykowaty, pazerny i głupi. Miał być i pajacem i bogiem z machiny trzymającym w ręku wszystkie nici intrygi. Aktor usiłował wykonywać wszystkie te zadania po kolei, albo wszystkie na raz i nic mu prawie z tego nie wyszło, w rezultacie czasem bardziej tańczył niż grał, a cała akcja działa się wokół niego lub, co gorzej wbrew niemu. W dodatku Jerzy Stuhr zdawał się w roli horodniczego, za bardzo chyba upojony własnym mistrzostwem i zanadto zerkający na widownię, miał świetne momenty, ale miał i sceny, w których po prostu cyzelował i cedził znane już dobrze elementy swego stylu gry i sposoby oddziaływania na widza, zapominając o postaci, którą grał. A to wszystko na tle bardzo mocnego ansamblu, z którego na czoło wysunął się znakomity Jerzy Trela w dość prosto potraktowanej, ale precyzyjnie zagranej i głęboko przemyślanej roli "kuratora instytucji dobroczynnych" Ziemlaniki, który w finale obejmuje władzę po horodniczym Anna Polony (żona horodniczego) z początku trochę przypominała Dulska, ale potem rozegrała się i pokazała, że gra powiatową Lady Makbet prawdziwą żonę fałszywego dygnitarza . Inne dobre role, to Osip Bińczyckiego. Maria, córka horodniczego (Magda Jarosz), Szpiekin, naczelnik poczty (Jerzy Radziwiłłowicz). Właściwie tę wyliczankę należałoby ciągnąć dalej, bo nawet epizody zostały tu ciekawie pokazane, ale załamanie w najważniejszym punkcie obsady zaważyło źle na całości. Oczywiście nie na tyle, żeby nie powiedzieć, że jest to spektakl niezwykle interesujący, a dla obejrzenia urzędowej stonogi warto go zobaczyć nie jeden raz. Bardzo dużo się tu i reżyserowi i scenografowi (szczególnie jeśli chodzi o kostiumy) udało, sceneria jest wspaniała, nie historyczna, nie rodzajowa i nie symboliczna, ale dziwnie realistyczna a zarazem wiele mówiąca. Jedynie chyba Stuhrowi strój musiał nieco przeszkadzać w poprowadzeniu roli. Ubrany w skromny wojskowy mundur wyglądał nie jak namiestnik, ale jak sam wódz, nie jak ktoś, kto "lubi być generałem", ale już jest, i to nawet nie generałem, ani marszałkiem tylko wręcz generalissimusem.

Od tego Rewizora zaczęły się XVI Warszawskie Spotkania Teatralne. Wprawdzie odbywają się one, nie, jak by wypadało, w roku 1980, tylko w 1981, a dwa z pięciu pokazywanych przedstawień nie pochodzi z ostatniego sezonu, ale jak twierdzą we wstępnym artykule programu Spotkań członkowie Komisji Powołanej przez Urząd Miasta Stołecznego Warzawy: "Wszystko jest po staremu". Dalej członkowie Komisji stwierdzają: "Jeździliśmy po kraju od wiosny, ostatnie przedstawienia oglądaliśmy już w grudniu. Padło w związku z tym raz czy dwa razy pytanie: czy zmieniać coś w Warszawskich Spotkaniach Teatralnych - skoro tak wiele zmieniło się w kraju latem 1980 roku?"

Otóż, jak piszą dalej Członkowie Komisji: "Wszystko pozostało po staremu. Raz - ponieważ nic się w sposób istotny nie zmieniło w życiu teatralnym Polski, dwa - ponieważ Warszawskie Spotkania Teatralne nigdy nie miały koniunkturalnego charakteru. Zawsze, od początku, próbowały realizować jedno i to samo założenie: pokazać w stolicy najlepsze spektakle scen pozawarszawskich". Później uzasadniają jeszcze członkowie Komisji pojawienie się na Spotkaniach przedstawienia Vatzlava Mrożka w reżyserii Dejmka twierdząc, że w grudniu 1979 roku spektakl ten: "nie dojechał do Warszawy". Po co mówić, że nie "dojechał" skoro został po prostu do spotkań nie dopuszczony? A skoro wreszcie dojechał i skoro Jarocki pokazał takiego właśnie Rewizora, to może coś tam się zmienia i nie wszystko zostanie po staremu. Może nawet Dejmek przestanie dojeżdżać do Warszawy. Koń ma cztery nogi i też się potknie, a stonodze, jak wiadomo, kończyny mogą się pomylić i poplątać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji