Artykuły

Niezwykle skutki pocztowej pomyłki, czyli jak zrobić coś z niczego.

O "Letnikach", pierwszym spektaklu Teatru Narodowego w Kaniach pisze ZBIGNIEW ZAMACHOWSKI, aktor Teatru Narodowego.

Tak się złożyło, że niedawne Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok postanowiliśmy, wraz z całą moją najbliższą rodziną, spędzić inaczej niż zwykle. Miast, jak nakazuje tradycja, wygrzewać się w świątecznym cieple domowych pieleszy, wyciągnęliśmy z szaf przerażone tym faktem walizki, bezlitośnie wypełniliśmy je po brzegi rozmaitą materią podróżną i hajda - tam, gdzie wygrzewanie się, z racji słońca, a nie okoliczności, ma zasadniczo inny charakter. Okazuje się jednak, że łatwiej jest uciec przed krajowym zimnem niż przed wszechobecnym już chyba zasięgiem telefonii komórkowej. Oczywiście, najprościej byłoby ten piekielny wynalazek wyłączyć. Ale jak to zrobić, mając świadomość, że wszyscy, których w ten Wyjątkowy Czas zostawiliśmy za siódmą wodą - rodzina, przyjaciele, znajomi i nieznajomi - tą właśnie drogą będą chcieli, choćby króciutkim SMS-em, dać znać, że kochają, pamiętają i tęsknią? I jeśli nawet późniejszemu odczytywaniu tych wieści będzie nieraz towarzyszyć wrażenie, że powyższe uczucia wyższe wysłane zostały niejako hurtem, to per saldo szczerość intencji wynagradza nam niedostatek inwencji. Ale porzućmy te zawiłe dywagacje i do rzeczy! Otóż w powodzi SMS-ów, jaka przelała się wówczas przez mój telefon, odnalazłem jeden, którego treść zdawać by się mogła co najmniej dziwna. No, może sama treść nie odbiegała zanadto od świątecznych standardów, za to podpis, owszem. Bowiem po krótkich pozdrowieniach w rodzaju "NAJLEPSZE ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE I NOWOROCZNE..." następowało "...PRZESYŁA DYREKCJA TEATRU NARODOWEGO W KANIACH". (Niezorientowanym zbytnio w topografii okolic Warszawy spieszę wyjaśnić, że Kanie to niewielka miejscowość przy trasie między Pruszkowem a Milanówkiem).

Któż z nas nie zrobił w życiu czegoś, co ma znamiona lekkiego szaleństwa, a w odczuciu tzw. ogółu wydaje się być przejawem szajby lub w najlepszym razie wielce nieuzasadnioną ekstrawagancją? Przypuszczam, bo nigdy nie ośmieliłem się o to zapytać, że podobnie pomyślał sobie mój znakomity, starszy kolega po fachu, kiedy Poczta Polska pewnego wrześniowego popołudnia doręczyła Mu do domu list, zaadresowany następująco: SZ. P. JERZY RADZIWILOWICZ, TEATR NARODOWY W KANIACH - tu poprawnie ulica i numer domu.

Jak przekuć szare na złote? To proste - należy wyjść naprzeciw oczekiwaniom Poczty Polskiej i takową placówkę kulturalną czem prędzej powołać do życia! A że Panu Jurkowi fantazji nie brakuje, na czyny nie trzeba było czekać długo. Rozleniwione letnią przerwą urlopową telefony zaczęły ochoczo dzwonić i niebawem gorączkowo rozmyślano, komu powierzyć jakże odpowiedzialną funkcję naczelnego reżysera. Ba, wzruszonym oczom Dyrekcji począł ukazywać się zrąb trupy aktorskiej. I to jakiej trupy!? Bez chwili wahania angaż przyjęła będąca akurat bez etatu Krystyna Janda! Na tę wieść mieszkający opodal Grzegorz Warchoł zaoferował swoje usługi (póki co wykonawcze, po cichu mając nadzieję na wakat reżyserski!). Nie minęło pół godziny, a z pobliskiej Podkowy Leśnej spieniony rumak dostarczył galopem samego Daniela Olbrychskiego! A kiedy, ku mojej niepomiernej radości, i ja dostąpiłem zaszczytu zaproszenia do współpracy, okazało się, że w zespole jest już i koleżanka z roku Ewa Telega, i osobista żona piszącego - Aleksandra Justa. Mało tego, ta pierwsza - prowadząc intensywny lobbing, wystarała się już, ku zmartwieniu Warchoła, o stanowisko reżysera dla swojego męża - Andrzeja Domalika. Ponadto świeżo ukonstytuowana Rada Artystyczna, do której - chcąc uniknąć niesnasek już u zarania jej bytu, weszli wszyscy wymienieni - postanowiła jeszcze doangażować gościnnie przebywającą właśnie w okolicy krakowską artystkę Beatę Fudalej, obdarzając ją jednak, na wszelki wypadek, rolą niemą.

Pozostało już tylko działać. Na początek tekst! Propozycja reżysera - jego autorska adaptacja "Letników" Gorkiego. Przyjęto! Próby? Kierując się znaną, zwłaszcza w ostatnich czasach zasadą, że "albo obsada, albo próby" - ustalono, że odbędzie się jedna, w dniu premiery, najlepiej dla wzmożenia efektu świeżości, tuż przed nią. Termin - 12.09.2004 - Miejsce - oczywiście Kanie, dom Państwa Radziwiłowiczów, a ściślej taras przed nim. Aura - bez znaczenia, publiczność - krewni i znajomi królika, ma się rozumieć nieodpłatnie.

No i odbyło się! Tegoż dnia przedstawienie "Sceny z życia letników" miało swoją premierę i zielony spektakl zarazem. Publiczność reagowała szczerze, wchodząc czasem w interakcję z tym, co działo się na scenie. A równo z ostatnim ukłonem, jak to po premierze, zaczął się bankiet. I, co do dziś pamiętam, a co chyba najbardziej mnie wówczas ucieszyło, dzięki Bogu nikt ani razu nie zadał nikomu z nas pytania - PO CO? Bo i po co?

Na zdjęciu: Jerzy Radziwiłowicz w "Scenach z życia letników".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji