Artykuły

Grunge, czyli brud w teatrze

Właściwie nie wiadomo, jak pisać o inscenizacji "Lodu" Władimira Sorokina zrealizowanej przez Kornéla Mundruczó w węgierskim Teatrze Narodowym w Budapeszcie. Spektakl przynosi widzowi narastające z minuty na minutę poczucie nurzania się w brudzie. Wchodzi się przez środek hiperrealistycznej scenografii, przedstawiającej wnętrze moskiewskiego mieszkania. Kuchnia przypomina lepką norę, przy stole rozsiedli się ludzie-karaluchy o twarzach bez wyrazu. Tuż obok pokój - zużyte kanapy, zdezelowane pianino i stare książki na półkach. Na piętrze łazienka, klitka z wanną i kiblem. Zaczyna się dziwna opowieść przeładowana wulgaryzmami i pornograficznymi obrazami kopulacji z technicznymi opisami, co w co się wtyka i co gdzie z ciała się wylewa. W ślad za Sorokinem Mundruczó przedstawia sugestywny obraz ludzi pustych - zanurzonych w alkoholu i narkotykach, w wulgarnym seksie i prostytucji. Na scenie panoszy się jeden wielki (jeśli odwołać się do analogii z muzyką popularną) teatr grunge, czyli brudu, ohydy, paskudztwa.

Reżyserska brawura balansuje na granicy bezczelności. Aktorzy i aktorki biegają po scenie nago, bezwstydnie. Kiedy jeden z bohaterów, Łapin (Attila Laszlo), odwiedza mieszkanie kolegów-studentów, ci wynurzają się nadzy z wanny i odgrywają surrealistyczny teledysk do utworu "Chop Suey" rockowej grupy System of a Down. Tempo muzyki jest szybsze niż w oryginale, chłopaki trzęsą całymi ciałami, udając, że śpiewają, a potem obrzucają się książkami. Na tle tej degrengolady nie dziwi potworna, antysemicka tyrada Kieły (w znakomitym wykonaniu Laszla Katony) o żydomasonerii w Moskwie, o idei Franciszka Liszta deportacji Żydów z Europy i o tym, że "oni wszyscy mają na kutasach wydziergane: Magen David i 666".

Podobnie zimny dreszcz wywołują sceny przemocy. Kiedy Kieła dla zabawy dusi swego kompana, albo gdy prostytutka Nikołajewa (Bori Peterfy) jest przesłuchiwana i bita po twarzy przez sutenera Parwaza (Roland Raba). Pierwszą część spektaklu kończy scena burdelowa: dwie pary kopulują w hipernaturalistycznej konwencji filmu pornograficznego. Scena skrywa się w półmroku, ale to, co mówią uczestnicy orgii, wystarczy, aby spora część widzów wyszła, nie doczekawszy się odpowiedzi na pytanie, dlaczego w teatrze mieliby być dręczeni nawałem pornografii i okrucieństwa.

Prób zrozumienia estetyki grunge'u i sensu inscenizacji "Lodu" Sorokina nie ułatwia fabuła powieści. Oto tajemnicza sekta blondynów o niebieskich oczach wyszukuje w Moskwie ludzi podobnych do siebie i młotami z lodu stara się obudzić ich do prawdziwego życia. Tych wybrańców, którzy stanowią cząstkę prawdziwej miłości boskiej, ma być dwadzieścia trzy tysiące, pozostali to chodzące trupy. "Rodzą się martwi, żenią się z martwymi, rodzą martwych, umierają; ich martwe dzieci rodzą nowe trupy - i tak z pokolenia na pokolenie". W powieści Sorokina roi się od obiegowych motywów literatury science fiction. Najbliżej jej do prozy Lema czy Dicka, do filmów "Łowca androidów", "Matrix", a nawet "Kod da Vinci". To za sprawą ukazania cywilizacji ziemskiej jako Wielkiego Błędu Światłości Pierwotnej, piekła, w którym żyją nieświadomi niczego ludzie, maszyny z mięsa, zdolne kochać miłością płytką, cielesną, w przeciwieństwie do nielicznych blond wybrańców, którzy potrafią mówić sercem. Uderzenia młotem z lodu wydobytego z bagna, gdzie w 1908 roku upadł meteoryt tunguski, odprysk Światłości Pierwotnej, prowadzą do przebudzenia wybrańców. Wtedy rozpocznie się prawdziwe życie i poważna misja: należy obudzić resztę śpiących braci i sióstr. Kiedy obudzą się wszyscy, nastąpi koniec ziemskiego świata, powrót do Wiecznej Światłości. Tylko co to ma wspólnego z nami?

Otóż całkiem sporo, jeżeli przyjrzymy się zasadniczemu tematowi powieści i jej inscenizacji: paranoicznej podejrzliwości, która każe szukać drugiego dna w każdym zdarzeniu w świecie, która pozwala wytłumaczyć "logicznie", dlaczego niektórzy ludzie znikają, dlaczego hitlerowcy i sowieccy komuniści wymordowali miliony ludzi. Mundruczó idzie zresztą dalej niż Sorokin. Do opowieści małej Rosjanki, którą "stukali" i "przebudzili" lodowym młotem Niemcy z tajemniczej sekty, dodaje sugestię, że zimowe oblężenie Leningradu w 1941 roku mogło być wynikiem spisku wybrańców z obu stron. Drugą część spektaklu, epicką opowieść wybrańców o dwudziestowiecznych dziejach Rosji w powiązaniu z ekspansją sekty, ilustruje monumentalne "Allegretto" z siódmej symfonii Dymitra Szostakowicza.

Muzyka w spektaklu Kornéla Mundruczó to zresztą szerokie pole do paranoicznych interpretacji. Świeżo przebudzeni wybrańcy, z po-tłuczonymi piersiami, osłabli, chyłkiem uciekają przed objawioną prawdą. Ich bracia z sekty wypisują na ścianach i lustrach hasło "Nie bój się". Wszystkie istotne motywy przesłania sekty znajdziemy też w utworach ilustrujących kolejne sceny. W jazgotliwym "Chop Suey" grupy System of a Down powraca wołanie samobójcy, którego opuścił Bóg: "Wake up!" ("Obudź się!"). Innym razem słyszymy fragment "Wake Up" Rage Against the Machine (w dosłownym tłumaczeniu: Nienawiść do Maszyny). Aluzje pojawiają się także w tytule i tekście piosenki (m.in. w "Hoover, a body remover" wspomina się Martina Luthera Kinga i Malcolma X, buntowników zamordowanych przez "system"). Kiedy Parwaz dręczy Nikołajewą, brzmi "Play Dead" Björk, komentarz do sytuacji, w której znalazła się maltretowana prostytutka:

Należę do świata,

w którym nikt się mną nie opiekuje i nie kocha

Nie ma światła, nie ma powietrza, aby żyć

(To) miejsce zwane nienawiścią

Miasto strachu

Gram umarłą

To uśmierza ból

Gram umarłą

I ból się kończy

To zresztą jedna z ulubionych piosenek trzeciego z przebudzonych, bankowca Barenboima (Frigyes Hollósi). Druga to "Suzanne" Leonarda Cohena, dość adekwatny opis sytuacji bohatera, za którym podąża młoda wybranka z sekty. W piosence "siostra" chce podarować mężczyźnie coś więcej niż miłość fizyczną - wiarę w Chrystusa- żeglarza. Nie trzeba dodawać, że Chrystus jest tu synonimem Prawdziwej Boskiej Miłości, poszukiwanej przez ludzi spragnionych kontaktu z transcendencją, takich jak Cohen, z urodzenia żyd, z wyboru mnich zen buddyzmu, śpiewający o bogu-człowieku chrześcijan. Najważniejszą pieśnią w spektaklu jest jednak "Wicked Game" ("Niebezpieczna gra") Chrisa Isaaka, pieśń zawiedzionych ziemską miłością, śpiewana kilkakrotnie z gitarowym akompaniamentem.

Po co jednak - zapytam raz jeszcze - zstępować do piekła rockandrollowego teatru Kornéla Mundruczó? Po to, żeby zastanowić się nad atrakcyjnością teorii spiskowych, które przy pomocy legendy meteorytu tunguskiego próbują "zracjonalizować" zbrodnie stalinizmu i hitleryzmu. I po to, żeby zapytać o stan ducha współczesnego człowieka. Czy stał się już tylko maszyną, która działa po zażyciu określonej pigułki, automatem oliwionym endorfinami, serotoniną czy Prozakiem? Skąd tak silna potrzeba cudu w świecie coraz bardziej naukowym, technicznym i cywilizowanym? Czyżby rozpad rzeczywistości na fragmenty wywierał tak duże ciśnienie na rozum, że konstruuje on podszytą paranoiczną podejrzliwością Teorię Wszystkiego, która ma zastąpić totalność sensu dostarczaną ludziom kiedyś przez religie? W miejsce tradycyjnych religii - zdają się mówić Sorokin i Mundruczó - pojawiają się quasi-religie, które tak jak ból fantomowy, odczuwany w amputowanej kończynie, stają się echem istniejącej przed amputacją sfery duchowości. W świecie, który człowieczeństwo degraduje do żarcia, żłopania i barłożenia, taka wizja ludzkiej wspólnoty, która z pieśnią na ustach (tak jak węgierscy aktorzy w finale "Lodu") wchodzi między rzędy widzów, pisze na ścianach i podłogach NO FEAR, wydaje się niepokojąco atrakcyjna. Sączy się kropla po kropli prosto do serca. Jeśli wierzyć Peterowi Brookowi, że teatr jest trucizną, to jest nią właśnie "Lód" w reżyserii Kornéla Mundruczó. Zatruwa umysł i wywołuje niepokojące pytanie o to, co jest większą ohydą: spektakularna inscenizacja, którą obejrzeliśmy, czy świat, który widzimy codziennie. Powraca także pytanie, które zadajemy teatrowi naszych czasów. Czy zanurzenie w brudzie może być drogą do oczyszczenia? Może, ale tylko wtedy, gdy inscenizator jest artystą.

Nagrodzeni na XIX Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym "Kontakt" 2009:

I nagroda - "Sprawa Dantona" w reżyserii Jana Klaty (Teatr Polski we Wrocławiu)

II nagroda - "Muszka owocowa" w reżyserii Christopha Marthalera (Volksbühne am Rosa--Luxemburg-Platz w Berlinie)

III nagroda - "Lód" w reżyserii Kornéla Mundruczó (Nemzeti Színház w Budapeszcie)

Najlepszy reżyser - Jan Klata za "Sprawę Dantona"

Najlepszy scenograf - Mirek Kaczmarek za "Sprawę Dantona"

Nagroda dla najlepszego młodego twórcy -

Nagroda za spektakl najlepiej ukazujący przemiany współczesnego świata - "Wróg klasowy" w reżyserii Harisa Pašovića (East West Theatre Company w Sarajewie)

Najlepsza aktorka - Halina Reijn za rolę w przedstawieniu "Głos człowieczy" (Toneelgroep Amsterdam)

Najlepszy aktor - Marcin Czarnik za rolę Robespierre'a w "Sprawie Dantona"

Nagroda za oryginalną formułę teatru - "Tyka, tyka polityka" w reżyserii Jiříego Adámka (Boca Loca Lab w Pradze)

Nagroda dla twórcy najlepszej oprawy dźwiękowej - Christoph Marthaler za "Muszkę owocową"

Nagroda dziennikarzy - "Rozmowy poufne" w reżyserii Iwony Kempy (Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie)

Artur Duda - teatrolog, adiunkt w Zakładzie Dramatu, Teatru i Filmu Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji