Artykuły

Musical to ryzyko

Na polską prapremierę "Miss Saigon" Alana Boublila i Claude'a Michela Schónberga przyjeżdża producent tego musicalu Cameron Mackintosh.

Cameron Mackintosh jest właścicielem siedmiu teatrów na West Endzie, producentem głośnych musicali: "Les Miserables" (Nędznicy), "Cats", "The Phantom of the Opera", "Miss Saigon". Wiecznie zajęty, specjalnie dla "Gazety" znalazł czas, żeby odpowiedzieć na kilka pytań.

DOROTA WYŻYŃSKA: Temat wojny wietnamskiej należy do delikatnych, wywołuje bolesne wspomnienia, a musical jest gatunkiem rozrywkowym. Nie miał Pan wątpliwości, czy uda się to połączyć?

Cameron Mackintosh: Rzeczywiście miałem wątpliwości. Zdawałem sobie sprawę, że nie jest łatwo stworzyć musical, który bawi, a jednocześnie mówi o czymś ważnym. Wiedziałem, że ten spektakl musi być wiarygodny, bo dotyczy wojny, która rozegrała się tak niedawno.

Wszystko zaczęło się od fotografii, którą kompozytor Claude Michel Schónberg przypadkowo zobaczył w gazecie. Lotnisko. Wietnamka rozstaje się ze swym dzieckiem, które wyjeżdża na zawsze do ojca Amerykanina, do Stanów Zjednoczonych. Ten obrazek wzruszył go. Próbował wyobrazić sobie, co czuje matka, która dla lepszej przyszłości swojego dziecka decyduje się z nim rozstać. Schónberg przez kilka lat myślał o współczesnej wersji .Madame Butterfly". Postanowił przenieść historię z opery Pucciniego do Sajgonu w 1975 roku. Zaryzykowaliśmy...

- I udało się - jeszcze przed premierą w teatrze Drury Lane na West Endzie sprzedano bilety za 5 min funtów. A potem owacje na stojąco, entuzjastyczne recenzje i przez dziesięć lat tłumy przed kasą. A co o "Miss Saigon" mówili Wietnamczycy? Poznał Pan opinie weteranów wojny wietnamskiej.

- O ile mi wiadomo, niewielu Wietnamczyków widziało musical. Dopiero niedawno w zespole aktorskim"Miss Saigon" w Nowym Jorku mieliśmy pierwszego prawdziwego Wietnamczyka. Natomiast po premierze okazało się, że nasze teatralne koszulki z logo musicalu błyskawicznie trafiły do miasta Hoszimin [dawniej Sajgon - przyp. red.]. Podobno sprzedawały się tam jak świeże bułeczki. Chociaż nie sądzę, żeby kupujący wiedzieli, że "Miss Saigon" to musical.

"Miss Saigon" oglądali amerykańscy weterani wojny wietnamskiej. Wielu z nich zwierzało się nam potem, jak czuli się podczas przedstawienia. Na tym z pozoru lekkim spektaklu powróciły do nich historie, w które byli uwikłani. Na "Miss Saigon" w Waszyngtonie gościliśmy amerykańskich pilotów, którzy brali udział w ewakuacji wojsk amerykańskich z Sajgonu. Oni też mówili o bolesnych przeżyciach, które odżyły na "Miss Saigon".

- Nie po raz pierwszy przyjeżdża Pan do Polski. W czerwcu 1989 roku gościł Pan w Teatrze Muzycznym w Gdyni, oglądał "Les Miserables" (Nędzników) w reżyserii Jerzego Gruzy. Co Pan słyszał o teatrze musicalowym w Polsce?

- Moja znajomość polskich produkcji musicalowych ogranicza się do tej wizyty w Gdyni. Teatr Muzyczny w Gdyni, o ile się nie mylę, był wtedy jedynym miejscem w Polsce, gdzie grano musicale. Byłem pod wrażeniem polskich talentów...

Z pobytu w Gdyni mam szczególne wspomnienia. Oglądając spektakl, wtedy, w 1989 roku, wszyscy mieliśmy przed oczami Lecha Wałęsę. Musical według powieści Wiktora Hugo wpisał się w tamten czas. Opowiadał o triumfie "Solidarności"...

- A teraz mamy kolejną polską prapremierę - ponad dwa lata trwały przygotowania do polskiej wersji "Miss Saigon". Pan - choć na odległość - cały czas czuwał nad naszą produkcją...

- Moja rola ograniczyła się do zaakceptowania realizatorów i koncepcji polskiej inscenizacji. Miałem też swój udział przy wyborze aktorów. Casting to niełatwa sprawa... ale przeglądając taśmy z przesłuchań, upewniłem się, że to utalentowani wykonawcy. Nie mogę się doczekać, kiedy ich zobaczę na premierze.

Moja firma czuwała też nad tłumaczeniem tekstu "Miss Saigon". Zależało nam, żeby polskie libretto miało swoje własne życie, swojego ducha. Żeby nie było jedynie ubogim tłumaczeniem z języka angielskiego.

- Czy wystawianie musicali - Pana zdaniem - jest bardziej sztuką czy biznesem?

- Ten, kto przychodzi do teatru musicalowego robić biznes, zwykle przegrywa. Musical to ryzyko. To nie przypadek, że niektórym hitom, które dziś zaliczamy do klasyki, na początku nie wróżono powodzenia. "Oklahomę" skomentowano: "Nie ma gali, nie ma gagów, nie ma szans; "West Side Story" - "Zbyt ciemne, zbyt trudne...", "Cats" - "Nienawidzę kotów, kocham psy"... Premierze musicalu "Jesus Christ Superstar" towarzyszyło oburzenie.

Wystawienie musicalu jest sztuką. To jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć zespołowych. Tu musi zadziałać kilka czynników. To swoista kombinacja tematu, talentu artystów... Kiedy ta kombinacja się uda, pieniędzy w kasie nie brakuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji