Artykuły

Robota ilustracyjna i wychowawcza

Przeczytałem trzy tegoroczne teksty dramatyczne połączone jednym tematem. Dwa z nich - "Nasza klasa. Historia w XX lekcjach" Tadeusza Słobodzianka i "Mykwa" Piotra Rowickiego - mają charakter rozrachunkowy (przedmiotem rozrachunków są relacje polsko-żydowskie) i aluzyjnie odnoszą się do wydarzeń w Jedwabnem. W trzecim utworze, w "Walizce" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, temat żydowski - precyzyjniej zaś mówiąc, temat Zagłady - pojawia się w ujęciach bardziej uniwersalnych. Znawcy twórczości tej autorki zapytają, dlaczego nie sięgnąłem po "Burmistrza", sztukę napisaną przez Sikorską-Miszczuk na zamówienie Teatru na Woli, przecież utwór ten również ma charakter rozliczeniowy i nawiązuje do wydarzeń z lipca 1941 roku. Odpowiedź jest prosta: chodziło o zmierzenie się z trzema wypowiedziami w lekturze. Tymczasem "Burmistrz" stał się już faktem scenicznym, a więc obiektem artystycznym, którego nie sposób zredukować do czytanego tekstu.

Perspektywa lekturowa wydaje mi się ujęciem właściwym. Pozwala nie tylko zapytać o kształt opowieści, ale i spojrzeć na dokonania dramatopisarzy niejako konfrontacyjnie (teksty pisane z myślą o scenie wobec tekstów innego rodzaju).

Podkreślam wyraźnie - przeczytałem trzy dramaty, ich sceniczny potencjał jest mi nieznany, acz ufam, że jest ogromny. Dla porządku zaś muszę dodać, iż "Walizka", uhonorowana główną nagrodą w pierwszym ogólnopolskim konkursie dramatycznym "Metafory rzeczywistości", jak i wyróżniona w tym samym konkursie "Mykwa", zostały odczytane na deskach Teatru Polskiego w Poznaniu. Publiczne czytanie "Naszej klasy" miało miejsce w lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy (w ramach XIII Międzynarodowego Festiwalu Konfrontacje Teatralne). Ponadto tekst "Walizki" ukazał się w "Dialogu" (nr 9/2008), tam też rzecz Sikorskiej-Miszczuk została opatrzona nazwą gatunkową - słuchowisko.

Zawsze warto wiedzieć, co się czyta, w jakich rejestrach, to znaczy, które metodyki lektury mają zastosowanie, a które nie. Biorę tedy pod uwagę różnice między materią prozy artystycznej i tkanką dramatu, nie zapominam o odmiennych normach lekturowych, kontekstach i miarach. Mimo tego wyczulenia nie jest mi łatwo. Okazuje się bowiem, że to, co w jednej domenie uchodzi za występek, w drugiej może być cnotą. Ilustracyjność, dydaktyzm, mnożenie oczywistości i słuszności, pisanie rozumiane jako odpowiedź na społeczne zamówienie - to nie są jakości mile widziane w literaturze zwanej piękną. Słuszne dzieła literackich "ilustratorów", odpowiadające na rzekome potrzeby publiczności bądź chwili, są kwitowane wzruszeniem ramion, tymczasem utwory dramatyczne utrzymane w podobnym duchu są nagradzane i uznawane za ozdobę polskiej dramaturgii współczesnej.

1.

W ostatnich sezonach pojawiły się co najmniej dwa utwory literackie, których fabuły nawiązują do sprawy Jedwabnego. Mam na myśli opowiadanie Marka Ławrynowicza "Nafta" (z tomu "Korytarz", 2006) oraz powieść Józefa Hena "Pingpongista" (2008). W obu nazwa Jedwabne się nie pojawia, lecz aluzje historyczne są bardziej niż czytelne. (Nawiasem mówiąc, interesujący mnie dramatopisarze posłużyli się tym samym rozwiązaniem - piszą o Jedwabnem, ale nie używają tej nazwy miejscowej).

W obu prozatorskich, czarno-białych, dydaktycznych i nieznośnie prostodusznych opowiastkach sprawa Jedwabnego została przedstawiona w taki sposób, w jaki należałoby ją widzieć i przeżywać. Prawda zwyciężyła, sprawców mordu na żydowskich sąsiadach i biernych świadków zbrodni nic nie tłumaczy, rany zostały rozdrapane po to, żeby mogło dojść do oczyszczenia. Wszystko jest tam z góry rozstrzygnięte: zło zostaje potępione, szlachetność nagrodzona, negatywni bohaterowie są skompromitowani, a pozytywni triumfują.

Wracam do różnic. Jak widać, autorami czytanek zostają pisarze minorum gentium, prozaicy nie tylko mniej literacko interesujący, ale i na swój sposób naiwni. Wierzą przecież, że tak trzeba i tak można, że w prostej beletryzacji nie ma niczego gorszącego. Nie sądzę, żeby jakikolwiek literat uchodzący za znakomitość, cieszący się uznaniem i poważaniem, a to przecież status Słobodzianka w domenie dramatopisarstwa, wziął się za robotę ilustracyjno-wychowawczą - to po pierwsze. Po drugie, ambitni prozaicy, jak wolno sądzić, szukają porozumienia z innym odbiorcą. Oględnie mówiąc, z publicznością elitarną i kapryśną, której niepodobna zainteresować byle czym. Pisarze teatralni mają chyba na uwadze odbiorcę nie w pełni dojrzałego, podatnego na intelektualne i emocjonalne oddziaływanie, takiego, którego można pouczyć i wychować. Odbiorcy nowych dramatów o tematyce żydowskiej to chyba nie te same osoby, które sięgnęły po przyswojone ostatnio polszczyźnie rozprawy Giorgio Agambena ("Homo sacer", "Co zostaje z Auschwitz"), które choć odrobinę orientują się w meandrach i subtelnościach tego, co za Adornem nazywamy estetyką po Zagładzie, które w ogóle cokolwiek oprócz gazet codziennych i portali internetowych czytają. Jak się domyślam - nasi dramatopisarze zwracają się do osób, które właśnie z gazet i telewizji dowiedziały się o książkach Jana Tomasza Grossa, ale niekoniecznie zajrzały do "Sąsiadów" i "Strachu". Gdyby było inaczej, jakiż sens miałoby przenoszenie obrazów z publikacji Grossa do tekstu dramatycznego (celuje w tym Słobodzianek; por. na przykład ostatni segment rozdziału czwartego "Strachu" z "Lekcją XIII" "Naszej klasy").

W związku z "Pingpongistą" pisałem (przepraszam za długi autocytat): "Zdumiewa, jak bardzo Hen nie chciał zobaczyć czegoś przegapionego, nieuświadomionego czy nieoczywistego, jak roztrwonił problemowy kapitał i jak ostatecznie sprzeniewierzył się artystycznemu powołaniu. Wszak istotą wypowiedzi literackiej jest takie opracowanie tematu, którego nie da się zastąpić tekstem innego rodzaju (publicystycznym, historycznym, reportażowym). Literatura ma sens tylko wtedy, gdy przynosi opowieści - by tak rzec - niewymienialne; tak jak nie do zastąpienia są na przykład oświęcimskie opowiadania Borowskiego, mimo istnienia tysięcy publikacji na ten sam temat. Jeśli ta reguła nie zostanie uszanowana, pozostaje tylko słuszność".

W zasobach nowszej literatury polskiej znajdują się opowieści niewymienialne: zeszłoroczny "Asystent śmierci" Bronisława Świderskiego, w którym węzeł żydowsko-polski jest opisany bez mała rewelacyjnie; tegoroczny "Utwór o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Keff, w którym całkiem zasadnie rozpoznano "polską Mysz", dzieło na miarę odnowicielskiej powieści komiksowej Arta Spiegelmana; czekająca na wydanie "Fabryka muchołapek" Andrzeja Barta z niezwykle oryginalnym portretem Chaima Rumkowskiego, szefa łódzkiego getta. Gdyby zaś zapuścić się w nieodległą przeszłość, trzeba by powiedzieć o porywających "Tworkach" Marka Bieńczyka lub niektórych późnych dziełach Hanny Krall, takich jak "Król kier znów na wylocie".

Trzy przeczytane przeze mnie dramaty z pewnością nie są opowieściami niewymienialnymi. To opowieści zależne, cudzożywne, tautologiczne i, co tu kryć, konformistyczne.

Od czego są zależne i czym się karmią teksty Tadeusza Słobodzianka i Piotra Rowickiego, z grubsza wiadomo (literatura faktu i opracowania historyczne narosłe wokół Jedwabnego i fenomenu powojennego polskiego antysemityzmu). A co powtarza Małgorzata Sikorska-Miszczuk? Powiedziałbym, że autorka wykorzystuje klisze dyskursu posttraumatycznego, klisze jako takie, emblematy, które od dawna cyrkulują w naszej kulturze i przez to zatarły związki ze źródłami. "Walizki" - poza autentyczną informacją prasową o pewnym Francuzie, który w muzeum Holokaustu odnalazł tytułowy przedmiot należący do jego ojca - nie napędza żaden konkretny tekst, lecz obiegowe figury (znaki) uniwersalnej opowieści o trudnych do przezwyciężenia konsekwencjach Zagłady.

2.

Słuchowisko Sikorskiej-Miszczuk opiera się na jednej spójnej anegdocie (odnalezienie walizki). Niezwykła sytuacja, w której znalazł się główny bohater (Fransua Żako), staje się okazją do wyrażenia kilku prostych prawd na temat poszukiwania tożsamości, odzyskiwania własnej historii, triumfu praw przezwyciężenia konsekwencjach Zagłady. Słuchowisko Sikorskiej-Miszczuk opiera się na jednej spójnej anegdocie (odnalezienie walizki). Niezwykła sytuacja, w której znalazł się główny bohater (Fransua Żako), staje się okazją do wyrażenia kilku prostych prawd na temat poszukiwania tożsamości, odzyskiwania własnej historii, triumfu prawdy, kaprysów przeznaczenia. Owa centralna "przygoda" pana Żako została obudowana refleksyjnymi migawkami. Są to sygnały, które inicjują pewne problemy, lecz ich nie konstytuują, tyleż otwierają, co jednocześnie zamykają pole debaty. Wymienię kilka, nadając im formę pytań. Czym jest muzeum zagłady (pisownia oryginału), na jakich przesłankach ideowych jest oparte? Jeżeli instytucja ta jest czymś "nie do wytrzymania", jak utrzymuje postać nazwana Zrozpaczoną Przewodniczką z Muzeum Zagłady, to na czym polega terror pamięci? Jak dziś należy mówić o Zagładzie? - to wątek (pytanie), który (które) na chwilę dochodzi do głosu w rozmowie Fransua z Poetą.

No dobrze - ale co z tego słuchowiska ma wynikać, co miało zostać przedyskutowane czy niechby tylko przedstawione? Otóż obawiam się, że dokładnie nic. Chodzi zapewne o sam ruch wspomnianych figur (znaków) opowieści o katastrofie i jej ofiarach, o przebywanie w zamkniętym kręgu tautologii, o bezpieczeństwo emocjonalno-poznawcze, jakie zapewnia krążenie wokół znanych problemów i motywów, o których nie godzi się pomyśleć, iż są do zlekceważenia. Mówiąc najprościej, tekst Sikorskiej- Miszczuk wytwarza złudzenie, iż autorka zajmuje się czymś ważnym i być może nawet wzniosłym, my zaś, odbiorcy jej dzieła, nie mamy odwagi zawołać: sprawdzam! Przy takim nastawieniu łatwo przełknąć banały takie jak ten:

NARRATOR Słyszałem, że Francja nie mogła się obyć bez tego muzeum. Dlaczego?

ŻAKLIN Muzeum ma być zadośćuczynieniem. Rząd Vichy nie spisał się albo spisał się aż za dobrze. Niezręcznie teraz jest. Francuskie pociągi woziły. Francuscy żandarmi legitymowali. Francuscy urzędnicy na francuskim papierze pisali francuskie nazwiska francuskim charakterem pisma. Nazwiska brały walizki i jechały w nieznane.

Przy takim nastawieniu przełknąć można nawet takie kiksy, jak "Dostałem 10 punktów w skali Agpar" (z listu Fransua od ojca). Skala nazywa się oczywiście Agar i nijak urodzony na początku II wojny światowej Fransua nie mógł być za jej pomocą parametryzowany, ponieważ ta została wprowadzona ładnych dwadzieścia lat później.

3.

"Mykwa" Rowickiego to utwór jawnie tendencyjny. Lektura tego tekstu wprawiła mnie w zażenowanie. Główny bohater dramatu jest kreaturą odmalowaną grubą kreską, choć to za mało powiedziane. Karykatury wrogów klasowych sporządzone przez socrealistów, gdyby je porównać z kreacją Rowickiego, to szczyt finezji. Dożywający swych dni Jan Sapieżka to postać niepojęta, przeładowana negatywnymi cechami: tępy antysemita, prymitywny ultrakatolik, głupi arcy-Polak, obleśny starzec seksista, figura tak nieprzyjemna i zepsuta, że brak na nią słów. Zupełnie więc nie dziwi jego wyznanie uczynione na łożu śmierci: "Ja gwałciłem, jak widły w ciało ludzkie wbijałem, chociaż inni tylko stali i patrzyli. Ja, człowiek, człowieka, sąsiada i brata mojego, żywym ogniem paliłem. Zabrałem mu futro, choć miał tylko jedno. Zabrałem mu dwie obrączki, choć pracował na nie latami. Zabrałem mu wszystko. Dnia następnego na sumę do kościoła poszłem, z innymi klęczałem, modliłem się i do komunii świętej przystępowałem".

Warto się na chwilę zatrzymać przy końcówce wyznania Sapieżki. I u Rowickiego, i u Słobodzianka odzywa się pewne mniemanie żywcem przeniesione ze "Strachu" Grossa. Mam na myśli wyraźny znak równości postawiony między polskim katolicyzmem i polskim antysemityzmem, postrzeganie jednego jako prostej implikacji drugiego. Słobodzianek rozgrywa tę kwestię nieporównanie subtelniej, Rowicki w swoich hiperbolizacjach i pogoni za mocnym, drastycznym efektem traci wszelką miarę, jego utwór staje się po prostu niesmaczny.

Podobnie jak "Walizka", "Mykwa" jest także tekstem niechlujnym. Bodaj najbardziej nie przekonuje rama kompozycyjna utworu. W scenach pierwszej i drugiej pojawiają się wnukowie Jana Sapieżki - plastikowa, głupiutka Agnieszka - tylko po to, żebyśmy się dowiedzieli, że najmłodsze pokolenie (Agnieszka ma piętnaście lat) lekceważy sprawy, którymi żyli i nadal żyją dziadkowie. Zdemoralizowany wnuczek Krzyś (lat osiemnaście), ni to blokers, ni to pospolity bandyta, wie o zbrodniach dziadka, też ma je gdzieś, a jeśli do nich nawiązuje, to tylko jako nędzny szantażysta. Jeśli Piotr Rowicki chciał mi powiedzieć, że sprawa Jedwabnego jest ważna tylko dla Polaków w pewnym wieku, a młodzież mamy zepsutą, to chyba niepotrzebnie się trudził. Finał dramatu rozgrywający się w fantasmagorycznej i zarazem tytułowej mykwie jest jeszcze bardziej niepojęty. Cóż, u licha, mają ze sobą wspólnego rytualne ablucje ze sceną, do której ów motyw sytuacyjny należy (wieczór wigilijny)? Podwójna "mistyczna", "wzniosła" puenta to kicz czystej wody.

Nie godzi się dłużej znęcać nad kiepskim tekstem Rowickiego, toteż przechodzę szybko do jedynego spośród trzech komentowanych tu dramatów, z którym warto podjąć rozmowę. A warto ją podjąć przede wszystkim z tego powodu, iż "Nasza klasa. Historia w XX lekcjach" to tekst przemyślany i dopracowany w najmniejszych szczegółach.

Bohaterami dramatu są uczniowie przedwojennej szkoły powszechnej ulokowanej w miasteczku gdzieś pod Łomżą, podobnym oczywiście do Jedwabnego. Urodzili się w roku 1919 lub 1920, niektórzy z żydowskich uczniów zostali zamordowani przez swoich sąsiadów, a nawet kolegów z klasy w 1941 roku, dwoje ocalało z pogromu, jednego chłopca uratował wyjazd do Ameryki, z polskimi uczniami było różnie. Potworności z lat okupacji, zrazu sowieckiej, a później hitlerowskiej, w które sami się uwikłali (rzadziej - zostali wrzuceni wbrew swojej woli), zdemolowały ich życie. "Nasza klasa" to kolekcja potrzaskanych biografii, swoista antologia namiętności i podłości, zbrodni i życiowych zwrotów, jakie stały się udziałem grupki osób, mieszkańców prowincjonalnego miasteczka. Ten osobliwy horror trwa przez długie dekady, zaczyna się wraz z pojawieniem się Sowietów w 1939 roku, a kończy wraz z naturalną śmiercią niektórych bohaterów w pierwszych latach naszego wieku.

4.

Rzecz Słobodzianka jest bardzo dobrze skonstruowana, szkolna metafora jako koncept sprawdza się znakomicie. Tyle że jako koncept, który pojawia się w ramach roboty ilustracyjnej i wychowawczej. "Naszą klasę" - tak to sobie wyobrażam - ogląda "nasza klasa", która siedzi na widowni. Jeśli ktoś z "naszej klasy" nie czytał Grossa i jego licznych polemistów, z Jerzym Robertem Nowakiem na czele, nie miał w ręku nawet "My z Jedwabnego" Anny Bikont, a taki stan rzeczy można uznać za pewny, to Słobodzianek przyjdzie mu z odsieczą; dramaturg bryk podaruje, streści historię, która tak naprawdę nie powinna podlegać streszczeniom. A dlaczego nie powinna? Ano dlatego, że w formie streszczonej prowadzi wprost do impasu, wyjaławia dyskusję na temat relacji polsko-żydowskich i ostatecznie ją likwiduje. No, chyba że przyszłoby uznać, iż debata, w której pojawiają się argumenty w rodzaju: bo Żydzi zrobili to, Polacy tamto, a Niemcy jeszcze co innego, różne były postawy, nie wolno uogólniać, jest tą właściwą i pożądaną.

Słobodzianek, zapewne bezwiednie, próbuje rozsupłać węzeł polsko-żydowski przy użyciu tej samej metody, jaką w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku posłużył się Andrzej Szczypiorski w "Początku". A więc jednak - różnie Polacy i Żydzi się zachowywali Kolaboracją z sowieckim okupantem splamili się także Polacy (Zygmunt); Polacy pomagali Żydom powodowani różną motywacją, mniej altruistyczną (Władek wobec Rachelki) lub bardziej (Zocha względem Menachema); przesłanki, na podstawie których Żydzi wstępowali do UB, także były rozmaite, w tym jak gdyby psychologicznie usprawiedliwione (Menachem jako mściciel); postawy tak zwanych uczciwych katolików (Heniek) lub szczerych patriotów (Rysiek) były bardziej niż skomplikowane. I tak dalej, i tak bez końca. I to właśnie nazywam impasem.

W wywiadzie dla białostockiego "Kuriera Porannego", zapytany, czy pokaże "Naszą klasę" w Jedwabnem, Słobodzianek odpowiedział: "Najpierw zaproszę nauczycieli z Jedwabnego do Warszawy, do Laboratorium Dramatu, żeby zobaczyli spektakl. Jeżeli uznają, że to przedstawienie nie obraża mieszkańców, ich uczuć, a wręcz przeciwnie, próbuje ich skłonić do refleksji - co jest moim zamiarem - to chętnie byśmy zagrali Naszą klasę w Jedwabnem. Jak również w innych miejscowościach na Podlasiu". W tej wypowiedzi streszcza się cały problem. Nie chodzi zatem o dostarczenie opowieści niewymienialnej, uwolnienie się od ilustracyjności i troski wychowawczej, przeciwnie - idzie o utrwalenie tych nastawień. Powie ktoś, że tak trzeba, że taki jest wymóg chwili, że wyższe racje z zakresu pedagogiki społecznej za tym stoją. Przy takim podejściu do zagadnienia projekt Tadeusza Słobodzianka należałoby uznać za doskonały, mętną i tautologiczną rzecz Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk za propozycję zbędną, a o dramacie Piotra Rowickiego czym prędzej zapomnieć.

Dariusz Nowacki - krytyki literacki, pracownik naukowy Uniwersytetu Śląskiego, juror Nagrody Literackiej Nike.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji