Artykuły

Falista linia musicalu

Rozmowa z Cameron'em Mackintosh'em, producentem "Miss Sajgon"

- Co decyduje o tym, że wybiera pan konkretny tytuł i postanawia właśnie w niego zainwestować pieniądze?

Cameron Mackintosh: To rzeczywiście nie jest łatwe, ale po prostu robię to, czego chciałbym być producentem. Dostaję 200-300 utworów rocznie, większość z nich jest oczywiście bardzo zła - rzeczy nudne lub gorsze wersje tytułów dobrze znanych. Czasami wiem też, że musical odniesie sukces, ale nie jestem właściwą osobą, by mu to zapewnić.

- Na co zatem zwraca pan uwagę, co jest najważniejsze- temat, muzyka, bohaterowie?

- Szukam oryginalnej muzyki, obdarzonej, powiedziałbym, indywidualnością. Interesuje mnie, czy jest w niej dramatyzm, czy pobudza wyobraźnię do kreowania scenicznych obrazów. Z akcją zaś bywa różnie. Musical "Cats" w ogóle przecież jej nie ma. Andrew Lloyd Webber powiedział, że jestem ostatnią osobą, która uwierzyła w ten utwór. Rzeczywiście, kiedy posłuchałem muzyki, pomyślałem: to nie musical, to dopiero pomysł. Ale później stwierdziłem, że te piosenki kreują sceniczny świat, czułem, iż jest to tworzywo na świetny spektakl. I tak się stało. Ale "Cats" to wyjątek, podobnie jak "Chorus Line" czy "Hair". Te musicale odniosły ogromny sukces, ale nie można ich skopiować.

- Jako producent wtrąca się pan kompozytorowi i autorowi libretta w rozmaite szczegóły? Dyskutuje, sugeruje zmiany?

- Niestety, tak. Ale nie czynię tego zbyt wcześnie. Najlepszy moment jest wtedy, gdy musical przechodzi w ręce reżysera i zaczyna konkretyzować się na scenie. Przedtem żył jedynie w wyobraźni autorów, a w nią nie należy ingerować. Kiedy ktoś przychodzi do mnie jedynie z pomysłem na musical, mówię wprost: nie wiem, czy to będzie dobre czy złe.

- A czym zainteresowała pan "Miss Sajgon"?

- Alan Boublil i Claude-Michel Schónberg powiedzieli mi o niej po paryskiej premierze "Les Miserables", w nie najlepszym momencie, bo w Paryżu ten ich musical nie miał z początku najlepszych recenzji. Na dodatek przez następnych sześć miesięcy nie zdradzili mi ani tytułu, ani dalszych szczegółów. I nagle przyszli, zagrali pierwszy akt i opowiedzieli resztę. Od razu zrozumiałem, że to świetna rzecz, choć wiedziałem, iż niesie pewne ryzyko. Ten musical ma nie tylko dać rozrywkę. Opowiada o czymś ważnym, musi być więc zrealizowany w sposób wiarygodny i co najważniejsze - prawdziwy. Niewiele musicali o naszym współczesnym życiu odniosło sukces. Nie mówię o takich utworach jak "Chorus Line", bo one pokazują świat współczesnego show-biznesu, ale o takich, które dotykałyby realnych, aktualnych problemów. Większość najsłynniejszych utworów opowiada o przeszłości.

- Mówi się, że Cameron Mackintosh uczynił musical sztuką globalną, równą filmowi. Czy rzeczywiście ten typowo anglojęzyczny produkt można dobrze sprzedać w każdym zakątku świata?

- Myślę, że tak, choć naprawdę nie ma w tym mojej zasługi. Ja raczej uwierzyłem, iż tak się może stać. Po prostu pracowałem i pracuję z autorami, których interesuje temat o uniwersalnym przesłaniu, jak na przykład "Miss Sajgon". Większość amerykańskich musicali pokazuje sposób życia i myślenia tamtejszego społeczeństwa. Mają świetną muzykę, ale zajmują się wyłącznie tym, jak amerykański mężczyzna traktuje amerykańską kobietę. Światową karierę zrobiły takie tytuły z Broadwayu, jak "West Side Story", "Skrzypek na dachu" czy "My Fair Lady", które albo sięgają do klasyki, albo swe korzenie kulturowe mają w Europie, a więc siłą rzeczy nabierają bardziej uniwersalnego charakteru. Również najsłynniejsi amerykańscy kompozytorzy - Gershwin, Berlin, Loewe - wywodzą się z Europy.

- Był pan producentem "Cats" w Meksyku czy "Les Miserables" w RPA. Czy łatwo jest wystawić musical w kraju, który nie ma tradycji musicalowych?

- W różnych miejscach realizujemy ten sam tytuł, ale nigdy nie robimy identycznej produkcji. Owszem, zachowujemy pomysł, założenia inscenizacyjne, ale i w projektach scenograficznych, i w doborze aktorów musimy uwzględniać tradycje teatralne każdego kraju. A co szczególnie istotne - moi ludzie bardzo uważnie śledzą prace nad przekładem libretta. To ma być nie tylko wierne tłumaczenie, lecz tekst taki, jakby w oryginale narodził się w tym właśnie kraju. I staramy się, by powstał produkt rodzimego teatru, by nie mówiono, iż jest to tylko przeniesienie inscenizacji z Londynu do Buenos Aires, Tokio czy Oslo.

- Jak pan ocenia prace nad "Miss Sajgon" w Warszawie?

- Miałem dobre doświadczenia z Teatrem Muzycznym w Gdyni, gdzie w końcu lat 80. wystawiliśmy "Les Miserables". Polska jest jednak dla mnie jakby w połowie drogi. Koszty produkcji są stosunkowo wysokie, a ceny biletów niskie, mało zarabiają też aktorzy. Ale nie martwiłem się o jakość warszawskiej inscenizacji. Bardzo mi natomiast zależało, by w "Miss Sajgon" wystąpili najbardziej utalentowani polscy aktorzy, dlatego miałem swój udział w wyborze wykonawców. Kiedy byłem pierwszy raz w Polsce, Gdynia była jedynym miastem, w którym można było pokazać nowoczesny musical. Teraz przyjechałem do Warszawy na "Miss Sajgon", największą produkcję w dziejach polskiego teatru muzycznego i myślę, że musical staje się cząstką polskiej kultury.

- Wierzy pan w to, iż będzie także sztuką następnego stulecia?

- Przyszłość musicalu zależy od kompozytorów i autorów, nie od producentów. Dzieje tego gatunku to linia falista, s% wzloty i chwile słabsze. Teraz częściej wraca się do rzeczy znanych, bo brakuje ekscytujących nowości, ale to samo musical przeżywał u schyłku lat 60. I nagle wówczas pojawił się Andrew Lloyd Webber, który tchnął nowe życie w tę sztukę. Myślę, że ktoś taki powinien przyjść obecnie. Nie oznacza to, że musical nie odnosi dziś sukcesów, że nie ma świetnych przedstawień, ale u progu nowego tysiąclecia ludzie czekają na coś nowego. I w życiu, i na scenie.

Cameron Mackintosh - producent musicali, karierę w teatrze zaczynał w lat 60. jako chórzysta i asystent reżysera: Pierwsza własna produkcja ("Anything Goes", 1968) zakończyła się finansową katastrofą. Pierwsze sukcesy przyszły w połowie lat 70., gdy stał się producentem londyńskich inscenizacji "My Fair Lady", "Oklahomy", "Olivera", a zwłaszcza "Side by Side by Sondheim". Światowy rozgłos przyniosły mu w latach 80. inwestycje w takie hity, jak "Cats", "Les Miserables", "The Phantom of the Opera" czy "Miss Sajgon". Ostatni, tegoroczny sukces to "Czarownice z Eastwick". Do Polski przyjechał na premierę "Miss Sajgon" w Teatrze Muzycznym Roma, któremu sprzedał trzyletnią licencję na ten musical Alana Boublila i Claude'a-Michela Schónberga.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji