Artykuły

Nie krzyczcie Wietnam!

Miss Saigon, musical autorstwa Claude-Michela Schonberga (muzyka) i Alana Boubila (libretto), zaistniał na scenie Royal Drury Lane w Londynie 20 września 1989 r. Od tego czasu bije rekordy powodzenia w różnych częściach świata. Oglądało go łącznie 18 milionów ludzi w 17 600 przedstawieniach. Otrzymał 22 nagrody, a producent, słynny Cameron Mackintosh, właściciel praw do najbardziej znanych musicali XX wieku otrzymał z rąk Królowej Brytyjskiej tytuł szlachecki za zasługi dla British Theatre.

Miss Saigon to opowieść o miłości dwojga ludzi uwikłanych w wojnę amerykańską w Wietnamie. Akcja rozpoczyna się w kwietniu 1975 r., a kończy w październiku 1978. Wtedy Saj-gon nazywa się już Ho Chi Minh i zajmują go wietnamskie władze komunistyczne. Autorzy przyznają się do inspiracji operą Pucciniego Madame Butterfly. Ale dramat z Sajgonu nie przypomina subtelnego klimatu opery. Brutalność wojny, chaos, agresja, tragiczne konsekwencje w postaci setek osieroconych dzieci sprowadza romans Chrisa i Kim do wymiaru głęboko poruszającego przeżycia. Claude-Michel Schonberg już w październiku 1985 r. dojrzawszy w prasie zdjęcie wietnamskiego dziecka rozdzielanego z płaczącą matką i zabieranego z lotniska w Ho Chi Minh do Stanów, do amerykańskiego tatusia, przyznaje, że to właśnie był początek pomysłu twórczego. Ten wysoce humanitarny i wciąż aktualny w naszej współczesności temat okrucieństwa wojny stał się zapewne dominantą sukcesu tego musicalu na świecie. Ale nie tylko. Sukces to - dobrze napisana, dramatycznie brzmiąca muzyka, jej zwartość, kolorystyka nadana przez rozszerzony skład instrumentów dętych i perkusyjnych. Bogate instrumentarium orkiestry stanowi z jednej strony pełny skład symfoniczny, z drugiej uwypukla charakterystyczne motywy przez solo saksofonu, gitary elektryczne czy specyficzny zestaw instrumentów perkusyjnych występujących w muzyce Azji. Dobrze więc stało się, że musical ten, dzięki dwuletnim staraniom dyr. Wojciecha Kępczyńskiego, uzyskał licencję na wykonywanie w Polsce. Ale...

Andrzej Wanat pisał kiedyś na łamach Teatru o dystansie między europejską czołówką teatralną a sceną polską. Powtórzę za nim tę prawdę, bo odnosi się także do realizacji światowych musicali. Dlaczego nie potrafimy powtórzyć zagranicznych sukcesów? Można to tłumaczyć brakiem pieniędzy. Ale to nie wszystko: brak nam tzw. warunków technicznych do realizacji wielkich przedstawień, ale też brak nam przede wszystkim wykształconych w tym kierunku wykonawców. Wojciech Kępczyński podaje w programie, że zaprezentuje nam w Miss Saigon jedyne w teatrze polskim angielskie urządzenie umożliwiające cyfrową animację dźwięku. Cóż mi po tym, gdy po pierwszym akcie wstaję ogłuszona ogromną ilością decybeli walącą z orkiestronu i zastanawiam się, czy nie wrócę do domu z uszkodzonym słuchem. A może trzeba douczyć animatorów? Urządzenie to nie wszystko. Nie kształcimy w Polsce wykonawców musicali. Z jednej strony mamy śpiewaków, których z braku innych obsadzamy w musicalach. Błąd, który daje złe efekty. Pisałam o tym w Teatrze przy okazji przyzwoicie przygotowanego muzycznie spektaklu Skrzypek na dachu w Operze Poznańskiej. Z drugiej strony w obsadzie musicalowej prym wiodą aktorzy dramatu. Drugi błąd, nie zawsze bowiem trafia się aktor tej klasy i o tak pięknie brzmiącym głosie jak Wiktor Zborowski, który zdecydowanie przyczynił się do sukcesu Piotrusia Pana na scenie Teatru Roma. Duża część aktorów dramatycznych śpiewa słabo i niemuzykalnie. Szkolenie w akademiach teatralnych jest marginalne i sprowadza się do podstawowej, często źle ustawionej emisji na zajęciach zbiorowych. Wielu mamy aktorów o mało wartościowych głosach, nie nadających się do śpiewu solowego (pokazał to choćby ostatni Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu). Zdarzają się, rzecz jasna, wyjątki i talenty. Ale do udźwignięcia wielkiego muzycznego spektaklu z orkiestrą talent bez warsztatu nie wystarcza. W Miss Saigon są samorodne talenty, jest energia zespołu i pasja jego młodości.

Brawo dla Wojciecha Kępczyńskiego za stworzenie takiej grupy. Ale indywidualne wykonawstwo nie zadowala w większości wypadków. W Miss Saigon jest kilka krótkich intermezzów instrumentalnych. Poza tym trzeba śpiewać i śpiewać przez dwa akty, łącznie w dwudziestu ośmiu numerach, brak tu bowiem dialogów mówionych. Sławę zdobyły w świecie dwa fragmenty: Las night of the world i American Dream, w którym bryluje Szef - Tomasz Steciuk, jedyny spośród wykonawców władający swobodnie głosem i umiejący nadać mu charakterystyczne brzmienia, zależne od przekazywanej treści. Tylko w jego wykonaniu usłyszałam niuanse tempa i dynamiki muzycznej. Jeśli do tego dodać profesjonalny gest, taniec i wnikliwe opracowanie charakteru złożonej postaci, można powiedzieć, że Steciuk ma przed sobą musicalową przyszłość. A jako absolwent Studia Wokalno-Aktorskiego w Gdyni potwierdza znaną od dawna pewność, że tylko tam szkoli się młodych adeptów sztuki musicalowej. Drugi kształcony przez to Studium wykonawca roli Johna - Damian Aleksander nareszcie czytelnie podawał w śpiewie słowo. Dobrze zabrzmiała jego scena z chórem w II akcie. Nie rozumiałam natomiast głównych bohaterów romansu: Kim - Katarzyny Łaski i Chrisa - Radosława Elisa.

Elis, legitymujący się stałą współpracą z tak dobrymi zespołami teatralnymi jak Teatr Narodowy w Warszawie i Teatr Nowy w Poznaniu, nie poradził sobie z tworzywem wokalno-muzycznym i wykreowaniem przekonującej postaci Chrisa. Okazuje się, jaką sztuką jest kreowanie jej na materiale wyłącznie wokalnym! Chris Elisa jest nieodpowiedzialnym chłoptasiem, co nie jest zgodne z prawdą, a dość ładna, choć nadmiernie wybielona barwa jego głosu nie wystarcza do budowania dramatycznej frazy. W scenach wznoszących emocje i tempo muzyczne wadliwej artykulacji sprzyjał źle ustawiony oddech (skąd to falowanie brzucha przy szybkim artykułowaniu sylab?).

Mogę docenić samorodny talent Katarzyny Łaski, odkrycie Wojciecha Kępczyńskiego, ale nie wystarcza on na tak dużą, forsowną i odpowiedzialną dramatycznie rolę Kim. Zabrakło jej środków aktorskich i przede wszystkim techniki wokalnej. Początkowa łatwość prowadzenia naturalnego głosu zamieniała się w coraz większe zmęczenie wokalne i krzyk niebezpieczny dla długotrwałej pracy strun głosowych. A śpiewanie bez oddechu i dzielenie frazy muzycznej na poszczególne słowa jest nie tylko brzydkie, ale niedopuszczalne w profesjonalnym teatrze. Lepsze przygotowanie wokalne przedstawiła w roli Ellen Joanna Węgrzynowska, ale nie odpowiadał mi jej rysunek postaci agresywnej i ciężkiej. (Na przyszłość nie radziłabym reżyserom pokazywania w skąpym odzieniu aktorki tak niedobrze scenicznie zbudowanej.)

Muzyka Clauda-Michela Schonberga jest dynamiczna i ekspresyjna. Zagrożeniem emocjonalności, która tu występuje, jest nadekspresja. Nazwałabym ją "mową krzyczaną" w przeciwieństwie do istniejącego w dramacie muzycznym od czasów Wagnera środka ekspresji nazwanego sprachgesang (czyli "mową śpiewaną"). "Mowę krzyczaną" stosują w przedstawieniu prawie wszyscy: krzyczą więc amerykańscy żołnierze, zarówno w ambasadzie jak i do słuchawki telefonicznej, krzyczą wietnamskie panienki z domu schadzek i skomunizowany lud wietnamski. A co najgorsze, krzyczą bohaterowie romansu w najbardziej kameralnych, wręcz intymnych momentach, jakby mieli do siebie pretensje o to, co się dzieje w ich uczuciach. Napięcie goni napięcie, nawarstwia się, puchnie. Z tej nadekspresji nie ma już wyjścia w żadną stronę (chyba że jest to wyjście na przerwę). A po przerwie, ku utrapieniu słuchaczy, rzecz zaczyna się od nowa. Winię za to kierownika muzycznego Macieja Pawłowskiego. Nie od dziś wiadomo, że orkiestra w teatrze przy Nowogrodzkiej brzmi zbyt głośno. Próbowano wielu sposobów. W Miss Saigon jest to częściowe przykrycie orkiestronu. Na próżno. Orkiestra ma chyba złe podłączenia mikrofonów. Stojący za pulpitem dyrygent zapomina, że istnieje różnica pomiędzy koncertem rockowym a spektaklem muzycznym. Dlaczego orkiestra gra sempre fortissimo senza pauza? Przecież "od ucha" można grać tylko oberka! Maciej Pawłowski wpadłszy w trans, upojony "pełnym brzmieniem" kierowanego przez siebie zespołu, nie zwraca uwagi na jakość i czytelność produkcji na scenie, i w trwającym transie wbiega do ukłonów w podskokach i dalej podryguje jeszcze czas jakiś już w ciszy. Wyraźnie nie może przestać. Chyba że to układ choreograficzny wchodzący w skład inscenizacji. Tak czy inaczej, gratuluję fizycznej kondycji!

Chcę pochwalić Andrzeja Ozgę i Elżbietę Woźniak za bardzo dobre tłumaczenie tekstów piosenek. Scenografia, podobnie jak i cała inscenizacja, jest zbyt podobna do oglądanego przeze mnie przedstawienia Miss Saigon w Stuttgarcie. Być może jest to wymóg właścicieli praw, więc nie poddaję ich ocenie.

Wojciech Kępczyński doskonale wyreżyserował American Dream. Z wyjątkiem tej sceny nie widziałam wnikliwej pracy z aktorem. Zespołowe fragmenty są lepsze, ciekawiej ustawione, a za najpiękniej rozwiązaną scenę uważam moment oczekiwania tłumu na przylot helikoptera. Ta akcja między dwiema przesuwającymi się bramami jest naprawdę świetna. Sprawa helikoptera, technicznie trudna, została rozwiązana dobrze, natomiast błędem wydaje mi się przykrycie huku maszyny przez huk dochodzący z orkiestronu. Byłoby dobrze, aby w następnych premierach reżyser zrezygnował z dymów, które przesiadują nas od jakiegoś czasu (były Orfeuszu w piekle, były w Piotrusiu Panu). A może by jakiś inny środek inscenizacyjnego wyrazu?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji