Artykuły

Mam zadrę do aktorstwa

- Zawsze lepiej czuję się w rolach dramatycznych, bo uważam się za aktora poważnego. Umiejętność rozśmieszania publiczności wzięła się z tego, że przez długie lata uczyłem się jak to robić. W końcu się nauczyłem - mówi MARIAN OPANIA.

Krzysztof Zalewski: W 1962 roku jako student warszawskiej PWST im. Aleksandra Zelwerowicza zadebiutował pan w filmie "Miłość dwudziestolatków" Andrzeja Wajdy. Później przyszły role w "Beacie" Anny Sokołowskiej, "Skoku" Kazimierza Kutza, ekranizacji "Lalki". Wtedy związał się pan przede wszystkim z kinem i jak sam mówił: "zakochałem się w teatrze dość późno". Kiedy nabrał pan przekonania, że aktorstwo to cel w życiu i dlaczego na początku wybrał film?

Marian Opania: - Odpowiedź jest prosta. Wybrałem swoją drogę w momencie, kiedy zdałem do szkoły teatralnej, chociaż wielokrotnie żałowałem swojej decyzji. Dziś też zdarza się, że żałuję i gdybym urodził się po raz drugi, raczej nie zostałbym aktorem, a uprawiałbym znacznie spokojniejszy zawód. Aktorstwo to zajęcie, które prowadzi do wielu załamań, stresów, lęków, skrzywień psychicznych, nałogów. Dlaczego na początku wybrałem kino? Z prostych względów. Miałem warunki bardzo młodociane, chłopięce i przez wiele lat nie było dla mnie ról w teatrze dla dorosłych. Dla młodzieży tak, ale nie przepadałem za grą dla młodych widzów, ponieważ pewnego razu w czasie spektaklu mało nie straciłem oka. Role paziów nie bardzo mnie interesowały. Zdarzyła się piękna rola następcy tronu księcia Edwarda III w "Edwardzie II" Marlowa, ale to był jeden kwiatuszek na niwie ról chłopców i paziów. Nie miałem powodów zakochiwać się w teatrze, a zacząłem lubić film, telewizję i na początku te dwa media odwzajemniały się też jakąś sympatią.

Występował pan w warszawskich teatrach: Klasycznym, Studio, Kwadrat, Komedia. Od 1981 roku związany jest pan z Ateneum. Kiedy nabrał pan przekonania do teatru?

- W teatrze zakochałem się, przechodząc w 1981 roku do Ateneum, który był moim wymarzonym od wielu lat. Nie posiada on dużej sceny, a ja nie lubię wielkich teatrów. Nie jestem obdarzony donośnym głosem i w związku z tym widzę trudności w wyrażeniu prawdy na wielkiej scenie. Do tego trzeba mieć specjalne umiejętności, a wydaje mi się, że takich nie posiadam. Aczkolwiek grywałem na wielkich scenach, efekty były dość mizerne. W Ateneum jest nieduża, kameralna scena, przemienny repertuar od klasyki po rzeczy współczesne, a jednocześnie teatr za dyrekcji Janusza Warmińskiego zaczął sięgać po przedstawienia muzyczne, takie jak Hemar, Brel, Wysocki, Tuwim, Boy, Dymny. Dlatego jest to idealne miejsce dla mnie, bo również trochę śpiewam.

Ulubieni piosenkarze, autorzy...

- Lubię tych autorów, którzy posiadają delikatnie mówiąc tzw. nabiał. Zawsze będzie to Wysocki, Okudżawa, Brel, Brasens, Cohen, Edith Piaf, mimo że była kobietą, również taki nabiał posiadała. Ze współczesnych Chris Rea, Sting. Mimo iż mam w repertuarze setki i piosenek, zawsze wracam do tych ulubionych.

Na początku swojej pracy aktorskiej grywał pan w filmach, jak sam mówi: "specjalistów od pierwszych miłości i zawadiackich żołnierzyków". Przełamaniem tego emploi była rola redaktora Winkla w "Człowieku z żelaza" Andrzeja Wajdy. Czy trudno było przezwyciężyć taki stereotyp?

- Bardzo trudno. Miałem takie lata, kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem w drugiej lidze, skończyły się główne role. Grałem też w teatrze, czasem w telewizji, ale gdzieś ta sława mołojecka zaczęła przechodzić obok mnie. Był to bardzo ciężki okres i stąd bierze się moja zadra do zawodu aktora. Czasem daje on tak w kość, że nie sposób tego do końca wyrazić. Ale to były jakieś trzy lata pod koniec lat siedemdziesiątych i wtedy zabrałem się za moje recitale, co przydało się później w pracy estradowej. Nie zasypiałem gruszek w popiele.

Skąd wzięła się ta przerwa? Otóż z chłopca stałem się dość podtyłym osobnikiem o bardzo młodej twarzy, lekko siwiejących skroniach i nie było dla mnie po prostu ról. Na nowo przypomniał sobie o mnie Andrzej Wajda i obsadził mnie w głównej roli w "Człowieku z żelaza". Od tej pory zaczęło się jakby następne moje pięć minut, które trwa mam nadzieję do dziś.

Miał pan także wiele znakomitych ról komediowych w serialach telewizyjnych i filmach "Zmiennicy", "Piłkarski poker", "Rozmowy kontrolowane", "Sauna". Czy lepiej czuje się pan w rolach komediowych, czy dramatycznych?

- Zawsze lepiej czuję się w rolach dramatycznych, bo uważam się za aktora poważnego. Umiejętność rozśmieszania publiczności wzięła się z tego, że przez długie lata uczyłem się jak to robić. W końcu się nauczyłem, częściej grywam komedie niż tragedie, ale tak to już jest w tym zawodzie. Trudno mnie sklasyfikować. Jakim ja właściwie jestem aktorem? Filmowym, teatralnym, estradowym, czy może piosenkarzem? Uważam, że tak jest dobrze i nie mam prawa znudzić się w tym zawodzie.

Sympatię masowej widowni zdobył pan rolą profesora Zyberta w serialu "Na dobre i na złe". Coraz częściej pojawia się w nim pana syn Bartosz. Czy jest pan bardzo surowy w ocenach jego pracy aktorskiej?

- Jestem surowym sędzią, ale ocenę pozostawiam publiczności, bo jak to zwykle bywa ojciec może się mylić. Mam jak najbardziej pozytywne zdanie o jego talentach, aczkolwiek nie chciałbym się szerzej wypowiadać na ten temat. Osądy pozostawiam widowni.

Pisano o panu: "aktor, który odznacza się wyjątkową sceniczną prostotą sprzyjającą ukazaniu prawdy o postaci"...

- Kiedyś Kazimierz Kutz powiedział, że są tacy aktorzy,; tzw. prawdziwki. Wówczas do takich zaliczył Franciszka Pieczkę, Jerzego Turka i mnie. Później doszlusowali inni, jak Zbyszek Zamchowski. Wszyscy oni to ludzie, którzy mają łatwość prawdziwego grania taką, jaką posiadają uzdolnieni amatorzy, tzw. naturszczycy. Przyznam się szczerze, że jest to problem. Mieszanina zawodowców z amatorami nie zawsze daje dobre wyniki. Jeżeli mam pretensje do seriali to dlatego, iż dość luźno ważą sobie te relacje. Są wybitnie utalentowani amatorzy, którzy stają się zawodowcami i tacy, którzy nigdy nie będą aktorami i nie pozbędą się piętna amatora. Do naturszczyków należy dobierać aktorów, którzy potrafią grać tak jak oni, prawdziwie aż do bólu.

Od 1965 roku jest pan związany z teatrem telewizji, w którym stworzył pan wiele znakomitych kreacji. Czy różnicuje pan grę w teatrze telewizji i na żywo?

- Nie hierarchizuję rodzajów sztuki, a dobry kawałek roli zarówno waży w telewizji, teatrze, radio, czy na estradzie. Nie mam w tej chwili ulubionego miejsca, w którym występuję, a do wszystkiego co robię podchodzę niezwykle poważnie.

Jak widzi pan przyszłość polskiego kina? Czy są młodzi twórcy, na których zwrócił pan szczególną uwagę?

- Liczę właśnie na młodych, ale nazwisk nie chcę wymieniać, by nikogo nie pominąć. Mam kilku ulubionych twórców młodego pokolenia. Starzy muszą kiedyś odejść i zostawić pole młodym. Na razie nie jest za różowo.

W jakich rolach możemy zobaczyć Mariana Opanię w tym roku?

- Nakręciłem z Feliksem Falkiem film "Komornik", gdzie gram niezbyt dużą, ale znaczącą rolę. Proponuje mi film Teresa Kotlarczyk, ale jeszcze nie wiem dokładnie co to będzie. W teatrze gram "Demony" z moim synem. Mam zamiar zabrać się za monodram. Planów jest sporo.

Na zdjęciu: Marian Opania.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji